Jump to content

Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom I/XI

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza
Wydawca Władysław Izdebski
Data wydania 1898
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Izdebski
Tytuł oryginalny La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 64 ]
XI.

 Gilbert Rollin wahał się jeszcze.
 — Ależ, — odrzekł po chwili, wskazując końcem pióra nazwisko nakreślone na regestrze, — ten człowiek ma prawo upomnieć się o swój żołd, który dotąd nie został mu wypłaconym?
 Sierżant pochylił się nad papierem czytając:
 — Paweł Rivat.... dla czego on ma mieć prawo?
 — Jakto?... czy nie byt obecnym na ćwiczeniach?
 — Nie był.
 — To mnie mocno dziwi. Rivat, jest człowiekiem najbardziej punktualnym z całego oddziału.
 ~ Nie przeczę; dziś jednak poszedł na stacyę drogi żelaznej oczekiwać żony powracającej z prowincyi. Rzecz naturalna, iż jednocześnie na stacyi i na ćwiczeniach być nie mógł.
 — A jeśli mimo to o żołd się upomni?
 — No! w takim razie, ja z nim się rozmówię. Zresztą, jego przezacna małżonka, przywiozła z sobą na pewno kiesę wypchaną frankami, wracając od swej mamuni, obok czego Paweł w wolnych chwilach, zarabia w fabryce swego pryncypała. Przyznaję, że należy on do tej liczby obywateli, którzy na każde wezwanie gotowi stawić się na służbę ojczyźnie; pomimo to niebędąc obecnym na apelu, stracił tem samem prawo do otrzymania, pensyi. To wystaiczające.... Nie mamy się czego obawiać. Ja sam się z nim załatwię w tej sprawie.
 To mówiąc nikczemnik wyjął kilka, sztuk monety z płóciennego worka, jaki trzyma! w ręku.
 — Weź kapitanie, — rzekł, kładąc je na stole. — [ 65 ]Uzbrójże się raz do milion czartów w odwagę. Oto siedem franków pięćdziesiąt centymów. Dzielimy się jak brat z bratem.... To prawdziwe braterstwo! Byłoby głupstwem umierać z głodu, gdy można sobie poradzić inaczej. A teraz, daj mi moje papiery i dobranoc! Uciekam!
 — Lecz niezapomnij, że masz iść jutro po broń do pałacu Inwalidów!...
 — Zamówiłem ośmiu ludzi, na godzinę siódmą z rana.
 — Dobrze; każesz im zanieść te broń do merostwa.
 — Ma się rozumieć.
 — Czy są jakie świeże wiadomości?
 — Prusacy wciąż naprzód się posuwają, Chcą nam dobrze dać się we znaki. Przyjdzie przebyć bardzo ciężkie chwile. Trzeba się w wydatkach oszczędzać, dobranoc, kapitanie. Śnij, że odziedziczyliśmy pełen worek złota!
 Tu, sierżant Duplat, wsunąwszy w kieszeń torbę płócienną, zawierającą łup z jego nikczemnego obdzierstwa, zabrał papiery i wyszedł.
 Przez kilka chwil mąż Henryki siedział w głębokiej zadumie, z wzrokiem utkwionym w pozostawione sobie przez towarzysza pieniądze.
 — Otóż ku czemu przywiedziony zostałem!... — wyszepnął ponuro. — Jestem zmuszony kraść tę nędzną kwotę, aby nie umrzeć z głodu! Znaglony jestem podzielać oszustwo łotra ostatniego rodzaju, wtedy, gdy byłoby tak łatwo szanownemu stryjowi mej żony oszędzić mi tego, przychodząc nam z pomocą. Och! hrabio Emanuelu d’Areynes, gdy byś ty umarł!... — szeptał z zaciekłością, — gdybyś umarł, ty samolubny, bezużyteczny starcze, a pozostawił owe tak chciwie przez ciebie zbierane bogactwa w Fenestranges, tym, którzy by je użyć umieli, — kończył zaciskając pieści, — i nie zmuszał mnie do kradzieży kilku franków z kasy mojego oddziału
  Wybuchnął strasznym nerwowym śmiechem.
 — Kraść siedem franków, mnie.... mnie!... — powtarzał, — którzy mam prawo do milionów?... nie mieć innego sposobu do wydobycia się z nędzy!.. O! jak to straszne.... W domu brak chleba.... głód uciska! Sierżant Duplat ma słuszność.... żyć trzeba, — dodał, — i zgarnąwszy leżące przed sobą pieniądze. schował je do kieszeni.
[ 66 ] Nie z poczucia obowiązku, lub uczciwości mówił to mąż Henryki, lecz pragnął obronić się sam przed sobą, rozproszyć owładające nim czarne myśli i zapomnieć chwilowo o nędzy, jaka go tak łatwo poprowadzić mogła do zbrodni. Nie oburzał się on wgłębi duszy przeciw spełnionej kradzieży, sumienie jego na tym punkcie milczało, lecz lichy rezultat tej kradzieży drażnił go i do wściekłości doprowadzał.
 Serwacy Duplat, który niejednokrotnie miał do czynienia z policyą poprawczą, posiadał wielki wpływ na Gilberta. Ów sierżant był łotrem ostatniego rodzaju. Stopień swój w 67-ym batalionie Gwardyi narodowej zawdzięczał dawnej niegdyś służbie wojskowej, a nadewszystko kolegom i towarzyszom z szynkowni, którzy głosowali za nim nie sprawdziwszy przedtem jego przeszłości.
 W epoce, w której rozpoczynamy naszą powieść, działo się tak wszędzie. Najuczciwsi zmuszeni byli ocierać się o najpodlejszych, ztąd przebywanie w służbie wraz z niemi, sprowadzało zwłaszcza dla młodych ludzi fatalne następstwa.
 Wyszedłszy od Gilberta, Duplat, spotkał się na schodach drugiego piętra z księdzem Raulem. Widok kapłana wprawiał zawsze w wściekłość tego nikczemnika.
 — Świętoszku! — wymruknął, zaciskając pięści, — lepiej byś uczynił, wdziawszy żołnierski płaszcz zamiast sutanny:
 Wikary przystanął, zapytując siebie, czyli mu nie należało ukarać tego łotra, za brak poszanowania dla sukni kapłańskiej? Czas jednak naglił. Wzgardziwszy obelgą, szedł dalej.
 Duplat, którego wzgardliwy spokój księdza Raula, drażnił do najwyższego stopnia, pomrukiwał, schodząc ze schodów:
 — Cierpliwości.... zaczekajmy! Niedaleką jest chwila, gdzie przybity do ściany, zginiesz wraz z innemi ptakami tego rodzaju!
 I wybiegł na ulicę, dążąc do składu win, gdzie jego towarzysze nań oczekiwali.
 Ksiądz d’Areynes stanąwszy przede drzwiami mieszkania Rollin’ów, zapukał lekko.
[ 67 ] Hałas wywróconego krzesła dał się słyszeć wewnątrz, a potem odgłos zbliżających się kroków.
 Po chwili drzwi otworzono i wikary z Gilbertem ujrzeli się naprzeciw siebie.
 — Ty, tu.... księże Raulu? — zawołał mąż Henryki.
 — Tak, mój kuzynie, — odrzekł młody kapłan, — ale dlaczego cię to zadziwia?
 — Bo w rzeczy samej niespodziewałem się....
 — Moich odwiedzin?
 — Tak.
 — Są one potrzebnemi; powody do nich są nader ważne.
 — Zaciekawiasz mnie, księże wikary. Ależ, wejdź proszę.
 Tu usunął się ażeby przejść dozwolić młodemu kapłanowi.
 — Zastałem w domu Henrykę? — pytał ksiądz Raul w około spoglądając.
 — Jest w drugim pokoju. Z nią to więc tylko kuzyn pomówić pragniesz?
 — Z wami obojgiem. Skoro powód moich odwiedzin jest jak wspomniałem nader ważnym, tajemnic w nim być nie może.
 Na te słowa, wymówione wzruszonym głosem, Gilbert drgnął radośnie. Przyszedł mu na myśl hrabia Emanuel d’Areynes, leżący w trumnie.
 — Henryko! — zawołał otwierając drzwi od przyległego pokoju, — mamy gościa.... ksiądz wikary...
 — Witaj kuzynie! — odparła młoda kobieta, biegnąc na spotkanie przybyłego.
 Raul podał jej rękę, a jednocześnie żal ścisnął mu serce. Od czasu ostatnich jego odwiedzin, nieszczęśliwa zmieniła się do niepoznania. Twarz jej zżółkniała, oczy okolone sinemi obwódkami, świadczyły o cierpieniach i niedostatku, z jakim każdodziennie walczyć była zmuszoną.
 Gilbert pochwycił w przelocie to badawcze spojrzenie księdza, a jakby odgadując myśl jego.
 — Zmieniła się... nieprawdaż? bardzo się zmieniła. — wyrzekł z westchnieniem. — Ciężko jest walczyć z nędzą kobiecie, która do niej nigdy nawykłą nie była!
[ 68 ] — Ja się nie uskarżam, — odpowiedziała, tkliwie na męża spoglądając. — Prawda, iż ciężko nam jest żyć obecnie, ale nadejdą dni lepsze.... i to niezadługo być może.... Wierzę w to, niezachwianie!
 — Tak jest, kuzynko! — odparł ksiądz Raul, — i ja w to wierzę, iż wam zabłyśnie lepsza dola, gdy jednak o tem pomyślę, żałość rozdziera, mi serce, ponieważ to wasze szczęście poprzedzi wielka boleść, jaka dotknie nas z bliska.
 — Wielka boleść?... — powtórzyła młoda kobieta, {{Korekta|zaniepokojna|zaniepokojona} temi zagadkowemi słowy.
 — Co chcesz przez to rozumieć, kuzynie? — pytał Gilbert, uradowany w głębi duszy, iż jego przeczucia zmieniają się w pewność.
 — Tak, — odparł Raul. — Hrabia Emanuel d’Areynes, nasz stryj...
 — Cóż takiego?
 — Został tknięty atakiem paraliżu.
 — Czy podobna? mój stryj!... mój biedny stryj!... — jąkała Henryka, zalewaląc się łzami.
 Gilbert stał milczący, z pochyloną głową, lecz w jego spojrzeniu błyszczało dzikie zadowolenie.
 — Czy podobna?... czy podobna? — powtarzała młoda kobieta.
 — Niestety, jest to pewność! — odrzekł wikary. — Rajmund Schloss, wyjechawszy z Fenestranges przed trzema dniami, przybył wczoraj, zwalczywszy tysiące niebezpieczeństw i przywiózł mi tę straszną wiadomość....
 — Żąda ażebyś jechał? wszak prawda? — przerwał żywo Gilbert.
 — Tak; w rzeczy samej.
 — Pan d’Areynes wzywa cię do siebie?
 — Pragnie mnie widzieć....
 — Ale nie żąda widzieć zapewne mej żony, swojej synowicy? — dodał złośliwie Rollin.
 Ksiądz Raul zrozumiał, ile się wściekłej zazdrości ukrywało w tych słowach.
 — Czyż stryj mógł o tem pomyśleć, będąc tak chorym! — odrzekł.
 — Dlaczego? — jeśli mógł ciebie przyzwać do siebie?
 — Nie radbym wchodzić z tobą w dyskusye na tym [ 69 ]punkcie kuzynie, — odparł łagodnie wikary. Nie znane mi na myśli umierającego; wiem tylko to, co mi mój obowiązek czynić nakazuje! Znacie mnie dobrze, mam nadzieję, ażeby mnie osadzić. Interesa materyalne dla mnie nie istnieją.... Pogardzam pieniędzmi....dobrze o tem wiecie. Zresztą, moja obecność tu u was, powinna wam służyć za dowód mojej bezinteresowności w tej sprawie. Przychodzę powiadomić was, że wyjeżdżam. Jedźcie wraz ze mną do Fenestranges, pozyskacie tem może przebaczenie starca, któremu ostatnie dni życia zatruliście smutkiem i goryczą. Uczynię wszystko ażeby wam dopomódz w otrzymaniu jego przebaczenia. Sądzę, że nie wątpicie o szczerości słów moich?
 — Nie pojadę do Fenestranges żebrać dla mojej żony o część spadku, jaka się jej z prawa przynależy! — wykrzyknął z duma Gilbert.
 Ksiądz Raul zerwał się z krzesła oburzony.
 — Czyż ja tu mówię o jakim spadku.... sukcesyi? — zawołał zmienionym głosem. — Mówiłem tylko o przebaczeniu, o zbliżeniu się pomiędzy wami a stryjem, o owym upragnionym spokoju rodzinnym, pomijając pomyślne następstwa, jakie to zbliżenie się dla was wywołać by mogło. Bóg dozwoli, nie wątpię, uniknąć nam nieporozumień wynikłych z osobistego interesu, gdybyśmy nieszczęściem mieli utracić naszego stryja. Chciej wierzyć, Gilbercie, że nie należę do sukcesorów, czyhających na testament zmarłego. Co mnie obchodzi cudzy majątek? Mam własny; a ten jaki jest, wystarcza mi na udzielanie pomocy cierpiącym i nieszczęśliwym. Niechcecie jechać zemną do Fenestranges. Niech i tak będzie; pozwolicie jednak zrobić sobie pewna uwagę....
 — Jaka?
 — Henryka została w niemowlęctwie, tak jak ja, sierotą. Stryj nasz wychował ją, jak mnie zarówno, okazując nam obojgu tkliwość bez granic i ojcowskie przywiązanie. Jestem pewien, że twoja żona, Gilbercie, zachowała dla tego swojego przybranego ojca, głęboką wdzięczność. Czyż więc nie byłoby jej obowiązkiem, okazać obecnie stryjowi tę wdzięczność i miłość, przybywając dla otrzymania jego ostatniego błogosławieństwa, jeżeli na to czas jeszcze?




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false