Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza |
Wydawca | Władysław Izdebski |
Data wydania | 1898 |
Druk | Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Izdebski |
Tytuł oryginalny | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Ty?.. — zawołała zmieszana Palmira. — Ty... tu?
Ja! — odrzekł, wsuwając się na dziedziniec i zamykając drzwi za sobą. — Tylko bez wzruszeń proszę... Wejdźmy do pokoju.
— Ścigają cię! — zawołała, jak gdyby przeczuwając niebezpieczeństwo.
— Ścigają... nie jest to wyraz malujący dokładnie moje obecne położenie — odparł Duplat, wchodząc do domku. — Ścigają?... nie jeszcze, lecz w każdym razie jestem zagrożony. Mogą na mnie zwrócić uwagę lada chwila. Pdtrzeba więc, ażeby nie wiedziano, że się tu znajduję.
— Ach! mówiłam ci... przestrzegałam!... Słuchać mnie nie chciałeś!
— Miałaś słuszność! Źle postąpiłem, ogólna to wszakże zasada, że kobiety zawsze słuszność mieć muszą. Zresztą, co się stało, to się nie zmieni! Nie mówmy już o tem!
To mówiąc, rzuciła się w objęcia tego hultaja tuląc się do niego.
— Mój Serwaś!... biedny mój Serwaś! — szeptała. — Szukają cię więc... ścigają! Widzisz ku czemu cię to poprowadziło, żeś słuchać mnie niechciał? I okrywała go pocałunkami.
Duplat w owych uściskach zapomniawszy o popełnionej zbrodni, czuł się dumnym, że jest kochanym przez tak piękną dziewczynę. Pochlebiało mu to.
[ 42 ] — Powtarzam, żem winien — odrzekł — widzę to teraz. Ale co chcesz? poświeciłem się z cała ufnością tej sprawie.
— A inni nikczemnicy cios w ciebie wymierzyli?
— Nieszczęściem, niepodobna tego naprawić. Trzeba czekać aż o wszystkiem zapomną.
— Tak, bo teraz nastąpi odwet, nieprawdaż?
— Nie inaczej.
— I straszny!
— Zapewne.
— Wszyscy o tem mówią w Paryżu! Jesteś więc mocno skompromitowanym?
— Ba! pytasz? Szedłem naprzód, niepatrząc w dal... jak ślepy! Zadenuncyowano mnie!
— Zadenuncyowano! — wykrzyknęła z przestrachem Palmira. — Są więc ludzie do tego stopnia spodleni? A gdyby cię pochwycili, co wtenczas by nastąpiło?
— Co? przykuto by mnie do muru i kula rozstrzygnęłaby resztę!
— Wielki Boże!... rozstrzelanoby ciebie?... Cóż za okropność!... Co czynić!... mów! ażeby zmylić im ślady, gdyby cię przyszli tu szukać?
— Tymczasowo udziel mi tylko u siebie schronienie, ukryj mnie przez dni kilka. Wszak dobrze zrobiłem licząc na ciebie?
— Pytasz? Ma się rozumieć! Możesz na mnie rachować. Gdybym nawet miała zostać wraz z tobą przyaresztowana, nie lękam się tego! Nie pozwolę ci wyjść z tego domu Skoro tu się schroniłeś, pilnować cię będę! Sądzisz wiec — zapytała po chwili — że mogliby cię aż tu poszukiwać?
— Nie zdaje mi się to prawdopodobnem, wszystko jednakże naprzód przewidzieć trzeba, dla tego też niepozostaniemy długo w Champigny.
— Masz więc jakiś plan! ułożony?
— Mam.
— Jaki?
— Pojedziemy do Szwajcaryi.
— Oboje.
— Ma się rozumieć oboje. Sądzisz wiec żem przy szedł, abyś mnie wybawiła z kłopotu, a potem opuścił cię [ 43 ]pozostawiwszy w niebezpieczeństwie? Byłoby to najwyższą podłością z mej strony! Nie, moja, doga, umkniemy do Genewy oboje. Ty urządzisz sobie tak, jak tu pralnię i żyć będziemy spokojni, szczęśliwi, nie obawiając się nikogo.
Po tych słowach Duplat oczekiwał ze strony Palmiry okrzyków pełnych radości i zapału. Nic z tego nie nastąpiło. Młoda kobieta stała z pochyloną głową zadumana.
— Widzę, że ci się nie podoba mój projekt? — zapytał po chwili.
— Jechać do Genewy i tam sobie zakład urządzić, nic lepszego! — odparła — Znam dobrze moje rzemiosło i mogę się pochwalić, że jestem zdolną robotnicą, umiejącą kierować zakładem, ale nie żyje się powietrzem, mój kochany! Nie posiadam żadnych złożonych oszczędności! Parę sztuk po sto sous w szufladce, oto cały mój majątek!
— Jak sądzisz? — zapytał Duplat — czy z sumą pięciu tysięcy franków możnaby pralnie urządzić?
— Ach! byłoby to więcej niż trzeba.
— Rachuj więc na tę sumę, będzie ci ona dostarczoną.
— Pięć tysięcy franków?
— Ni mniej, ni więcej; w całkowitości.
— Będziesz mógł więc otrzymać te pieniądze?
— Napewno!
— Zkąd one przybędą?
— Nie przybędą, bo już są. Jest to mój własny kapitał.
— Żartujesz?
— Nie! Chcesz ażebym cię przekonał.
Tu sięgnąwszy do kieszeni, wyjął pięć banknotów tysiąc frankowych.
Palmira wykrzyknęła radośnie, biegnąc z uściskiem ku, swemu kochankowi.
— Ach! mój najmilszy, drogi jedyny! — wołała rzucając mu się w objęcia — równego tobie nie znajduje w całym świecie! Ale cię też kocha za to... kocha zapamiętale, twoja Mimi-ra!
Duplat, jako człowiek przezorny, zachował w tajemnicy, że jest to trzecia część jego kapitału i nie wspominał o spodziewanej sumie stu pięćdziesięciu tysięcy franków z przyszłej sukcessyi Henryki Rollin.
[ 44 ] — Pomówimy później o naszych projektach — mówiła rozradowana dziewczyna. — Na teraz myślmy o najważniejszem. Obawiasz się wiec, ażeby u mnie cię nie szukano?
— Powtarzam, iż to nieprawdopodobne, lecz trzeba mieć się zawsze na baczności.
— Czy który z twoich przyjaciół zna mój adres w Champigny?
— Zna go tylko Merlin.
Mówiąc to Duplat zapomniał o Gilbercie.
— Cóż to za Merlin?
— Jeden z moich kolegów, którego niegdyś widziałaś w Paryżu. On to mi teraz ułatwił ucieczkę.
— A jesteś go pewnym?
— Tak jak siebie samego.
— Skoro tak, to dobrze.
— Będę siedział ukryty u ciebie, nie wychylając nosa na dwór. Nie zmieniaj trybu życia, ani godzin swej pracy, tylko że zamiast chodzić sama na obiad do restauracyi, będziesz wraz zemną tu obiadowała.
— To najłatwiej, lecz...
— Lecz co?
— Mam przyjaciółki, które przychodzą do mnie w Niedzielę, nie mogę więc zamknąć drzwi przed nimi, bez wzbudzenia podejrzeń z ich strony.
— Jakież głupstwo! — rzekł, śmiejąc się Duplat. — W ciągu tygodnia ztąd wyfruniemy, niewspominaj wszakże nikomu o naszym wyjeździe. Najdalej w przyszłą Niedzielę, dom już opróżnionym zostanie.
— Zgoda, na Niedzielę, lecz dziś wieczorem?
— Cóż takiego?
— Umówiłam się z Elodją. Mamy pójść razem na obiad, do Bordie’go. Znasz tę restauracyę nad brzegiem rzeki, a ztamtąd udamy się na bal. Gdyby się ona doczekać mnie niemogła, przyjdzie tu napewno.
— Do pioruna! — zawołał Duplat — zjeść smaczny obiad nad brzegiem rzeki, pociąga mnie to i kusi... Gdybym się nie obawiał.
— Nie rób głupstw — zawołała Palmira — na krok ztąd nie wyjdziesz!
[ 45 ] — To znaczy, umieraj z głodu człowieku! —Od wczoraj wieczorem nic nie jadłem.
— Zaczekasz jeszcze z godzinę...
— Zapewne! ściskając żołądek!
Biegnę do Elodyi, powiem, że mi wypadło niespodziewanie jechać do Chennevières i że powrócę bardzo późno. Ona w to uwierzy, a powracając przyniosę ci obiad.
— Idź... idź! i urządź wszystko jak najlepiej., a nadewszystko powracaj prędko!
Palmira, wziąwszy koszyczek, wybieg uśmiechnięta, zamknąwszy dwoje drzwi na klucz, tak od ulicy jak od pokoju, ażeby dobrze zabezpieczyć zbiega.
Duplat był teraz o siebie spokojnym i po odejściu dziewczyny, postanowił uporządkować pieniądze i papiery jakie miał przy sobie.
— Trzeba to wszystko umieścić w jakiem pewnem miejscu — mówił sobie — dopóki niema właścicielki mieszkania. Wyjmę w chwili naszego wyjazdu do Szwajcaryi.
I wydobywszy weksle, podpisane przez Gilberta Rollin, paszport wydany na imię Juljana Servaize, pokwitowanie Franciszki Leroux na przyjętą przez nią małą Różę, oraz dziewięć banknotów tysiąc frankowych, otrzymanych od Merlin’a, położył to wszystko na stole.
— Gdzie jednak znaleźć kryjówkę na te skarby — pytał, spoglądając w około siebie.
Na stoliku stało kilka wypróżnionych butelek.
— Ot! mam! — zawołał, biorąc z nich jedną. — Jest to kasa żelazna nowego wynalazku.
Odkorkował butelkę, rozpatrując czyli w niej ślady wilgoci nie pozostały, a upewniwszy się w tym względzie, zwinął w ścisły rulonik banknoty, wyłączywszy z nich pięć tysięcy franków dla Palmiry, poczem wsunął je we flaszkę, zamknąwszy ją hermetycznie. W portmonetce zostawił sobie parę set franków w zlocie i nieco drobnych pieniędzy.
— A teraz, gdzie to zagrzebać? — myślał. — I z butelką w ręku wyszedł do ogródka, znajdującego się po za domem.
Kilka drzew owocowych ocieniało tu zagonki z warzy[ 46 ]wem. W samym kacie, dostrzegł rosnącą w odosobnieniu jabłoń.
— Ot! tu zakopie — wyszepnął — pod tym drzewem.
Opodal stał rydel zagłębiony w gruncie, którym widocznie w przed dzień pracowano. Wziąwszy go, wykopał szybko dół na sześćdziesiąt centymetrów głęboki, pod jabłonią.
— Butelka wartości sto siedemdziesiąt tysięcy franków — mówił żartobliwie, wsuwając flaszkę wgłąb otworu, następnie zasypał i wyrównał starannie, poczem wrócił do domu, zadowolony z dzieła tak zręcznie doprowadzonego do celu.
∗ ∗
∗ |
Pozostawiliśmy księdza Raula d’Areynes, rażonego kulą w chwili, gdy przestępował próg domu przy ulicy Popincourt, gdzie zamieszkiwał.
Widzieliśmy, jak podniósłszy się nadludzką prawie siłą mimo otrzymanej rany, wszedł chwiejący w ciemny korytarz i zamknął drzwi za sobą, a postąpiwszy kilka kroków upadł powtórnie, wyczerpany krwią zbroczony, na pierwszych stopniach wschodów, wydając jęk ciężki, z wraz z którym zdawało się jego życie uchodzić.
Dom ten trzypiętrowy, posiadał tylko trzech lokatorów. Ksiądz d’Areynes mieszkał na pierwszem piętrze, na drugim, doktór wojskowy, chirurg, emeryt, trzecie zajmowała jakaś mieszczańska rodzina, nieobecna teraz w Paryżu.
Odźwierny zmarł od miesiąca, a właściciel również nieobecny, niewiedząc o jego śmierci nie postarał się o innego sługę, dom zatem znajdował się pod pieczą lokatorów z dwóch pięter, a nadewszystko starej Magdaleny, wiernej sługi wikarego, która według pozostawionych sobie poleceń nieopuszczała jego mieszkania.
Pan Leblond, ów były chirurg wojskowy, był mężczyzną sześćdziesięcioletnim silnej budowy ciała. Znał on dobrze księdza d’Areynes. Żona doktora, była o lat parę młodszą od niego.
Magdalena, przepędzała codziennie po kilka godzin [ 47 ]u tych sąsiadów, dopomagając im w gospodarstwie, a wtedy, bezustannie mówiła o księdzu Raulu, którego kochała jak własne dziecko.
Wszystko troje oczekiwali z trwoga na przywrócenie porządku i zapadnięcie wreszcie zasłony, na ów ostatni akt krwawej tragedyi, a razem i powrót wikarego.
Od pięciu dni siedząc przykuci w mieszkaniu, oczekiwali zmian, ufni w Opatrzność Boska.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |