mi ramiona, rozkiełznać wolę swoją i runąć razem z nim i z tymi, których dźwigam, — ale żal mi było ofiar nadaremnych, — zawarłam przeto miłość swą w nieogarnionem współczuciu serc spętanych i odtąd wyniośle pełnię dostojną służbę moją... —
W tej chwili rozciekawione milczenie zsunęło się nieznacznie po złotawo-szarej obrzeży muru i zbłękitnioną falą ciszy przesłoniło usta Karyatyd...
Naokół szeroką zwrotną wstęgą płynęło życie dnia. —
Rój ponętnie wonnych kobiet rozsypał się barwami opalu i migotliwą grą błyskotnych oczu rozpłomienił ulicę...
Wartkie tętno południa pulsowało śpieszniej... goręcej. —
Wreszcie, na szybkolotnym wozie nadbiegł senny upojeniem, rozkosznie omdlewający — Zenit: cicho wstrzymał rwące bieguny i — stanął. Wszystkie twory żywe zapatrzyły się w jego złotem lśniący wóz o pogodnej, leniwie rozkołysanej linii — i poczęły chciwie pić nektar sennego czaru oplatającego zmysły.
Nawet ruchliwe wszędobylskie cienie skurczyły się i ociężały pociesznie...
Na odchylonnych z lekka ustach Karyatyd przysiadł płochliwy, złotowłosy rozwiew szczęścia i — zastygł. —
Po chwil zabiegliwe skrętne życie dnia, znowu na długo weszło w prawa swoje...
Wieczorem — jakieś zbłąkane, rzeźwiące tchnienie pól ze ździwienia zawisło w powietrzu. Bladawy rozblask księżyca szeroką smugą legł u stóp Karyatyd, tworząc niespodziane a subtelne kontrasty barw, ginących w otchłannej paszczy bramy —
Na balkonie bawiono się wesoło: — ciemna opaska
Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/389
Appearance
This page has not been proofread.
376
CHIMERA