ma zdrowe płuca i zdaje się, że i duszę mógłby mieć zdrową, gdyby nie urządzał dla pesymistycznej pozy dramatów za cenę fałszywych łez i gdyby szczęście właśnie, przed którem ucieka, a nie zmanierowanego suchotnika, wziął sobie za suflera.
Lecz gdyby tak było, — nie byłoby dramatu.
Ot i cała rzecz. Więc przeklęliśmy razem z Orliczem szczęście, jako kulę ołowianą, co się Dedalom u nóg zwiesza i lećmy, gdzie się sława świeci. Lotny poryw musi jednakże być udanym, bowiem zupełnie wyraźnie i dokładnie, już na początku drugiego aktu można wywróżyć Orliczowi wszystko, co do słowa; bo gdzieżby była tragedya duszy poetyckiej, która porzuciła szczęście, aby ku sławie lecieć, gdyby ta sława, raz jeden chociażby w literaturze, okazała się prawdziwem słońcem? Nie było zdaje się, jeszcze takiego wypadku i dlaczegóż właśnie Orliczowi ma się objawić jako złote słońce, kiedy się stu innym ukazywała zawsze jako niewiasta, będąca na utrzymaniu wydawcy i dyrektora teatru, pana od literatury czy od poezyi?
Zresztą Orlicz jest polskim twórcą, a dla takiego sława zasadniczo czem innem być nie może i piołun mu przypomnieć musi, wedle przykazania... Naturalnie!... Więc się już z góry wie, że Orliczowi sława stanie kością w gardle; uwierzyliśmy mu na słowo, że jego kabotyństwo