ności dusz czystych, śnił o biesiadach w najwyższem upojeniu ducha, a ze snów tych zostało mu panowanie mieczem, krwawa biesiada wojny i pożogi.
Przeto »na śmierć smutny« król, którego dusza Dobrem jest, a Miłości została poślubiona, zapytał sam siebie:
»...ażali warto walczyć o królestwo, któremu obca jest miłość i biesiada ducha, ażali warto zdobić czoło oznaką, dobrą i godziwą dla niewolników i katów?...«
I rzuciwszy tłumowi pod nogi królewski dyadem, odszedł tam, gdzie łono błękitnych mórz niebu południa się oddaje, gdzie go wołała małżonka jego, przeczysta miłość, gdzie niema dostępu Kanclerz z czaszką, zdjętą z chrystusowego obrazu Saszy Szneidra, rzecznik tłumu, który podłością się karmi i podłością oddecha, beznadziejnie ohydny.
Tron po tym królu do objęcia. Smutna ironia i bolesne błazeństwo ogłosiły bezkrólewie.
Przedziwny król, który walkę toczył, Prometeusz, palący sobie piersi ogniem, niesionym w zanadrzu, Chrystus, który chciał dokonać odkupienia, wiedząc, że straszny jest los odkupicieli, że odwieczną baśnią jest walka, w której zostanie ukrzyżowane dobro, aby zmartwychwstać mogło zwycięsko — król ten zmienił tron, przeniósłszy się na słoneczną oazę.