kryjących wedle zdania berlińskiej Jerozolimy, lwie pazury. Lecz tyle już razy krzyczał Herman Sudermann, że wpadł w głębię, że już dziś nikt nie jest ciekaw tego widoku, i każdy obojętnie przechodzi, spiesząc na czterechsetne przedstawienie Wedekinda, który okazał się sprytniejszym i obrał lepszą cząstkę z twórczej szarlataneryi. Nikt nie chce patrzeć, jak się biedna niewiasta truje z powodu barona v. Volkenringh, aby sobie mógł wykrzykiwać aforyzmy aż indyjskich fakirów, gdyż wszyscy wolą oglądać »przebudzenie się wiosny«. — Ot i tragiczne zawikłanie w twórczym dramacie Sudermanna!
Zresztą publiczność Sudermanna, nawet ta jego specyalna publiczność, nie wiele wymagająca i taka, od której się z drugiej strony niczego nie wymaga, choruje na chimery Tei z »Łodzi kwiatowej« i chce od czasu do czasu uderzenia bata dla oryginalności. Wedekind i jemu podobni doskonale udają menażeryjnych pogromców, publiczność doskonale udaje menażeryę i porozumienie ku obopólnemu zadowoleniu przyszło do skutku, wobec czego miły, elegancki, wytworny i świetny Sudermann musi bankrutować, mając na składzie tylko poetycki towar pierwszorzędnego gatunku, jedwabie i szampany, rujnujące artystki i dyrektorów teatru, do tego rozcieńczoną filozofię i nic prócz tego;