Czekałem wiele godzin z rzędu — nie zjawiała się atoli. Dopiero czwartej nocy weszła ponownie. Nie o tej samej godzinie, jak za pierwszym razem — lecz nieco później. Widocznie świadomie lub nieświadomie czekała na całkowite wejście pełni. Wstąpiła cicho do pokoju i usiadła na fotelu — nie na tym, na którym siedziała ostatnim razem, lecz znowu w pełnem świetle księżycowem. I pozycja jej nie była tą samą. Tym razem ręce jej opierały się na poręczach i tak patrzała nieruchomo w dal. Mogłem dokładnie zbadać czas — siedziała trzydzieścisześć minut bez ruchu. Potem znowu cicho się cofnęła.
W następnych nocach i tygodniach nic. Zrozumiałem, że musi to być w jakimś związku z pełnią księżycową — czekałem tedy aż do września. Wówczas znowu się zjawiła; w ogólności było to to same zjawisko, co poprzednio. Tej nocy zaszło atoli coś, co mnie zbliżyło nieco do rozwiązania zagadki. Podczas gdy matka kąpała się w promieniach księżycowych — wygodnie tym razem niebieskawo-srebrzyste pukle jej rozpuszczone były — uczyniłem jakiś ruch niezręczny, wywróciłem mały stolik, na którym stały dwie wazy z kwiatami. Lecz mimo nader głośnego uderzenia, matka się nie ruszyła; widocznie nic nie słyszała. Ciało jej siedziało tu przedemną