zupełnie takie same, jak ludzie; każde z nich przylatuje, pcha się do kraty, gdy ona przychodzi. Co prawda, bierze z sobą zawsze kilka wielkich walizek ręcznych pełne żeru. Tym razem musiałem aż wlec z sobą mały worek — kasztany dojrzały i wysłano mnie najpierw do ogrodu, by zebrać wszystkie, które spadły z drzew. Że słonie i wielbłądy, niedźwiedzie i małpy, sarny i jelenie, a nawet króliki i świnki morskie poznają kogoś, co im zawsze coś przynosi, nie jest ostatecznie dziwnem, ani to, że się przyzwoicie zachowują, skoro raz zasoby już rozdane i jedno lub drugie z zwierząt nic nie otrzymuje. Lecz skąd pochodzi sympatja u owych zwierząt, których żywić nie wolno — lub których żeru — surowego mięsa lub ryb — istotnie przynosić z sobą nie można?
Pojmuję, że niedźwiadek skacze z radości, skoro sędziwa niewiasta zbliża się do klatki jego, by dać mu kawałek cukru i że płacze prawie jak człowiek, gdy się z nim żegna. Lecz nie rozumiem zupełnie, dlaczego stary marabu, który zresztą cały dzień stoi na jednej nodze wśród łąki i bardzo pogardliwie spogląda na ludzką hołotę, nagle, skoro matka się zbliża, przypomina sobie, że ma jeszcze drugą nogę. Że przybiega natychmiast, by wykonać zwarjowany jakiś taniec fakirów, który akompanjuje, klekocząc melodję jakąś starym swoim dziobem! Dlaczego