ojczyznę, zebrać wojsko małych chłopców i wydrzeć ją z rąk wroga. Niejasne marzenie lękliwego dziecinnego serca, aby uczuć rozkosz walki, rozkosz pokonanego strachu. I sens tego pragnienia wykładał się po dawnemu słowami: za ojczyznę, słowami, jak w dzieciństwie, nie dającemi się już dalej rozłożyć.
Doczekawszy się wreszcie wiadomości od pana Tołajskiego Emil poszedł pod otrzymanym adresem i w porze, o której miano go oczekiwać.
Człowiek, którego tam zastał, był wojskowym od pierwszego wejrzenia, chociaż nie miał na sobie munduru. Twarz jego młoda, wyrazista i mocna, postać pełna energji w spoczynku, nie pozostawiały cienia wątpliwości. W chwili, gdy Emil dla zagajenia sprawy powiedział swe nazwisko, oczy głębokie, bystre i niedobre przeniknęły go do głębi.
Usiadł i czekał pytań. Przyszły istotnie. Były powolne, mierzone i urzędowe.
Zapytano go, co wiedział o tym ruchu. Dopełniono zwięźle jego niedostatecznych wiadomości. Zapytano wreszcie, ile z sum, któremi rozporządza, zechce na to poświęcić.
Wówczas zapytał Emil: jakie mają nadzieje i jakie mają gwarancje. Po krótkiej chwili pojął, że tych drugich nie mają wcale. I to wydało mu się właśnie pociągające. Określił sobie odrazu, że sprawa ma charakter bliżej psychologiczny, niż ściśle polityczny. Należy przedewszystkiem przerwać stan przedawnienia nietylko w oczach narodów, ale w sercu narodu własnego.
— I to jest trudniejsze, — powiedział.
— Tak, to jest trudniejsze, — odrzekł tamten oschle.
I spytał krótko: