Właśnie złożenie tej formalnej, ostatecznej przysięgi było dlań wielką ulgą.
Zrzucił z siebie resztę moralnej odpowiedzialności przed sobą, wyzwolił się od ostatnich wątpliwości i wahań.
Kilku zaledwie nie złożyło przysięgi i wypisało się z organizacji. Inni — po walce wewnętrznej — przysięgli. Ruten był między nimi. Powtarzając rotę, bladł i drżał widocznie, głos miał stłumiony. Zdawało się, że stoi nad czegoś zabitego grobem.
Emil był wtedy. Doznał silnego wzruszenia, ale właśnie — pokrzepiającego. Jeszcze głębiej uwierzył w wielkość sprawy, skoro ponoszone są dla niej aż takie ofiary.
Po przysiędze i paru egzaminach, Emil, zgodnie z przyrzeczeniem, danem matce, pojechał na Boże Narodzenie do Kluwieniec.
Przyjechał późnym wieczorem, w deszcz i pluchę. Gdy nazajutrz otworzył oczy, Kluwieńce były całe białe. Taras, drzewa z obu stron, daleka w dole łąka. Las na widnokręgu miał barwę mleczno-fjołkową i takie same były na śniegu cienie.
Emil z uwagą oglądał wewnątrz cały dom, uczył się na nowo wszystkich sal, korytarzy, wszystkich widoków z okien. Przy jednem z nich — z szeregu owych wielkich okien od sieni — pomyślał nagle o brzegu morskim, kwitnących agawach i szafirze wody. Dopiero po chwili zrozumiał, czemu: bo o kratę tego właśnie okna opierała w jego marzeniach główkę swą Diana, tu przywieziona i tęskniąca za dalekim swoim krajem.
Był to już tylko cień wzruszenia, echo blade. Diana