że dla każdego człowieka musi istnieć takie miejsce na ziemi, o którem myślałby ze spokojem, że tam umrze.
Takiem jedynem miejscem były dla niego Kluwieńce. I w jednem z najpiękniejszych miast świata Emil marzył, jak o szczęściu, aby umrzeć w Kluwieńcach.
Ponieważ było mu coraz gorzej, więc zatelegrafował do Ljonu po Fane’a. We dwa dni później już się witali serdecznie.
Jakób, wątły dawniej, a naogół nieduży i czarny, przytył teraz — i zabawnie wyglądał, jak ktoś jeszcze niezupełnie młody, a już trochę stary. Emil był zdziwiony tym widokiem, lecz taił niemiłe wrażenie. Czuł, że nic go nie wiąże z tym grubym łysiejącym fabrykantem, który po śmierci ojca objął wielkie przędzalnie jedwabiu, sam dokonywa znacznych obrotów handlowych i z lekką dawną melancholją łączy pomyślnie praktyczny spryt aferzysty.
Skarżył się Emilowi zwykłym, smętnym tonem na jakieś złe konjunktury giełdowe, na własne usposobienie, tak nieodpowiednie do zawodu, który narzuciła mu życiowa konieczność. Dłużej przecież tych wyznań słuchając, Emil uspokoił się, że Fane’owi szło świetnie i że w aferach handlowych wykazywał wiele utajonego dawniej talentu. — Ta nieszczerość przyjaciela wyjawiła mu nową stronę owych typów, które uważał za pokrewne sobie. — Mianowicie zasmakowanie we własnem niedołęstwie, afektowanie go i nawet symulowanie, gdyby znikło, kokietowanie niem samego siebie — w fałszywem przeświadczeniu, że jest ono symptomatem jakowegoś psychicznego arystokratyzmu i dostojeństwa.
Nie powiedział wcale Jakóbowi, co robił w kraju, nie zwierzył mu całej goryczy, jaką był przepojony.