Chwilę, idąc wpoprzek ulicy, trzymał ją pod rękę. Zupełnie cicho, prędko pytał:
— Gdzież to, gdzie?
— U pana, — odpowiedziała prosto.
Bicie serca zapierało mu oddech. Czuł, że mógłby tak czekać na nią bez tchu i gdyby nie przyszła, umrzeć. — Ona uważnie powtórzyła nazwę ulicy i cyfrę numeru, by to zapamiętać dokładnie.
U Doneya rozmawiali dość żywo wszyscy społem. Emil nawet cokolwiek wyłączniej zajął się Ephraïmem, z którym — bez szczególnej rzewności — wspominali sobie dawne wspólne lata szkolne i mniej dawne, uniwersyteckie. Nie skrępowany obecnością młodej żony, Ephraïm wymieniał różne imiona kobiece i przydawał do nich swawolne, choć z leniwem znużeniem czynione komentarze.
Pili dość dużo wina, ale Emil zachował całą swobodę i równowagę. Był spokojny, mając jej przyrzeczenie.
I ona była spokojna, choć je dała. — Łaskawie i obojętnie pozwoliła się emablować łysemu Fane’owi, a jej usta, cokolwiek bronzowawe, jak płatki niektórych storczyków, uśmiechały się leniwie i z drwiną.
Już wracając do domu drogą przez Porta Romana, Emil zapytał Jakóba, jak ma na imię pani Ephraïm — i z niejakiem rozczarowaniem dowiedział się, że poprostu Marja.
Dla niego była teraz córką Typhona i Chimery, tajemniczą Sphynx.