przymkniętych. — Po chwili zwolna sięgnęła ręką do zapięcia bluzki i kolejno odpinała spinki. Wyciągnęła cienką, śliczną nogę i gestem wskazała, aby rozwiązał sznurowadła białego obuwia. Miała ciało smukłe, twarde i gibkie, skórę kremową, gładką, cokolwiek lśniącą, jakby namaszczoną olejkami.
Później spojrzała na bransoletkę z zegarkiem, której nie była zdjęła, i powiedziała:
— Już pójdę.
— Ach — już? — rzekł Emil.
Wstała i ubierała się z jego pomocą. Teraz zauważył, że guziki bielizny, zapinki przy gorsecie i podwiązkach, nawet spinki w bluzce i mankietach — wszystko to były brylanty. Była niemi obsypana. Ruszając się, migotała kroplami białego światła. — Już o dwunastej, umyta i świeża, wychodziła z bramy willi, śpiesząc do miasta na śniadanie.
Na jego podziękowania i wszystkie słodkie słowa odpowiedziała tylko to:
— Jutro przyjdę także.
Odtąd Emil miał śliczne przebudzenia. Na cóż mu były słowa miłości i wogóle słowa? Wolał, że przychodziła bez komentarzy — jak zresztą cały florencki poranek. Nie nazywał jej Marją — nawet w myśli. To była ona — albo już tylko baronowa Ephraïm.
Emil był teraz pełen werwy i humoru, miły sobie i nerwowo spokojny, jak zwykle w pierwszych tygodniach nowego romansu. Miał to złudzenie, że wszystko złe się skończyło.
Chociaż kochanka, nie przestała dlań być niezrozumiała i tajemna. Mógł ją określać, ale nie potrafił jej odgadnąć. Jej zmysłowość pochmurna, obojętna, na nic