Jump to content

Page:Hrabia Emil.djvu/188

From Wikisource
This page has been validated.

Wątły porucznik Kolenkin snuł się teraz bezdomnie po pałacu, omijając sale szpitalne. W wędrówkach swych natrafił na źle zamknięty, dawny mały salonik, gdzie wśród nagromadzonych mebli znalazł doskonały fortepian Steinvaya.

Otworzył go i grał — gorączkowo, skwapliwie i bez wytchnienia, widocznie oddawna łaknący muzyki.

Ów salonik przytykał bezpośrednio do sali szpitalnej. Stała tu mała kanapka, na której drzemała czasami Nina, chcąc być blisko chorych. Zdarzało się często, że po parę dni nie zdejmowała ubrania i nie zaznała innego spoczynku.

Stojąc w jasnym korytarzu, zastawionym dawniej południowemi drzewami w kubłach zielonych, Emil słyszał naprzemian Debussy’ego i krzyki szpitalne. Drżał z oburzenia, z bezsilnego gniewu.

Po pewnej chwili Kolenkin zaczął śpiewać. Zrazu cicho nucąc, prawie nieśmiało, — później głosem pełnym, donośnym, głuszącym jęki, bezwstydnym. — W perspektywie korytarza widać było kiężnę Jaszwin w męskiem ubraniu i młodego oficera sztabu, jak szli we dwoje do saloniku — posłuchać muzyki.

Emil cofnął się na ganek i zeszedł po stopniach na żwir alei, jeszcze nieobeschły, ciemny od wilgoci. U wejścia do parku wyjawiały się pierwsze pustki i nędze, pierwsze bezwstydy jesieni. Brunatne, skurczone liście bzu walały się po ziemi, nagie gałęzie odsłaniały grunt wilgotny, poprzerastały pędami, usiany okruchami gałązek i listków. Wszędzie było biedno i przejrzyście.

— Czegóż tak się męczę? — myślał Emil. — Czegóż tak chcę i pragnę za wszelką cenę? Właśnie tego: chcę,

186