cześnie Emil, — więc powinien mi być miły. Jest idealny i wzorowy. Jest zgodny ze swoim typem. Mogę uczuwać zazdrość, ale czemu czuję wstręt, niewyrozumowany wstręt fizyczny? A czyjże to równy, pogodny ton głosu oddawna i niepostrzeżenie pragnę naśladować?
Mówili o wojnie, o stosunku do niej zwyczajnego człowieka, tu, na tyłach. Emil robił niezręczne aluzje do obowiązków Polaka. Pan Skowiatyński rozumiał je inaczej. Na każdym stanowisku jest się żołnierzem sprawy ojczystej.
Emil wiedział dobrze, że tamten ma na myśli ostatni rok prawa, którego studjowanie zmuszony był przerwać, — oraz utrzymywanie ze swej pracy jakiejś niedołężnej matki i dwuch sióstr.
— Człowiek jest tem, z czego wyrasta, — mówił pan Juljan tonem informacji. — Zawiera w sobie swoje dzieje. Jego skarbem jest tradycja i mowa. Jego treścią najbłębszą jest ojczyzna, rodzina i religja.
— Więc? — mruknął Emil, pragnąc wiedzieć, jak się to da zastosować praktycznie.
— Ze swej strony, — ciągnął pan Skowiatyński, — każdy człowiek jest twórcą życia. Jego wartość mierzy się zdolnością do czynu, do czynu — owocnego — —
— No tak, ale czem się mierzy wartość czynu?
— Tylko jego rezultatem społecznym oczywiście, jego pożytkiem.
Pan Skowiatyński spojrzał na zegarek, wyjęty z kieszeni skórzanego pasa. Była pora lekcji, odszedł więc z Dickiem do pracy, pobieżnie to Emilowi wyjaśniając.
Emil stał na ganku i patrzył za odchodzącymi. Wiedział o tym Skowiatyńskim, że nie czuje żadnego