XLII.
Emil nie od rany umierał. Zły los chciał, aby śmierć jego nie miała tej jedynej, ostatniej ozdoby życia.
W czasie odwrotu i wiosennych walk Emil po dwuch dniach marszu dostał krwotoku i zemdlał. Wóz ambulansowy wiózł go do najbliższego szpitala. Od ruchu drogi tracił wiele krwi, ale nie można było slę zatrzymać. Jechał bezsilny, odurzony morfiną, napół przytomny z rozpaczy. W krótkich snach i majaczeniach roił, że jest ranny.
Trzy miesiące spędził na łóżku szpitalnem, żyjąc najstraszliwszem życiem wydziedziczonych, zawadzając innym swą opieszałą śmiercią.
Skłonił matkę, że uzyskała możność przewiezienia go do Kluwieniec, ponieważ oddawna już postanowił był sobie, że tam umrze. Był sam zdania, że niema już tym razem ratunku, chociaż kołysał się jeszcze niekiedy różnemi głupiemi nadziejami.
Cierpiał straszliwie, ugodzony tym ciosem właśnie wtedy, gdy żył najwięcej, gdy uczuwał najsilniej bezwzględne, dzikie, nierozumne szczęście życia. Czasami nie mógł wcale uwierzyć, aby to jego spotkało.
Nietylko był chory, nietylko miał umrzeć. Nie o niego tylko szło. Przez tę chorobę zmienił się zupełnie cały świat, ukazał się nareszcie w swej ostatecznej, właściwej postaci. Emil przejęty był zgrozą i rozpaczą, to widząc. Nigdy nie byłby przewidział, że aż tak się umiera.
Przypomniał sobie, że jest niesprawiedliwość większa w śmierci, niżeli najcięższe krzywdy życia. Teraz na sobie przenosił tę złą prawdę.