jakiemiś koronkami i tylko trochę przezroczystą. Stała przed lustrem w małym, niebieskim salonie i spytała.
— Powiedz, Emilu, która bardziej ci się podoba, czy ta czarna, czy tamta lila, którą miałam w Skalicznie?
Emil popatrzył uważnie.
— W tej mama wygląda bardziej po królewsku, — odrzekł z namysłem, — ale w tamtej mama była bardziej ponętna.
Emil chodził teraz do ojca, gdy wiedział, że niema tam matki. Ciekawy był i cudzego cierpienia. Zastawał u niego Angielkę, czytającą na głos gazety, albo pana Czabarowskiego, albo którego z administratorów.
Raz idąc, z korytarza już słyszał rozmowę. Gdy wszedł, na razie wydało mu się, że nikogo niema w pokoju. Ale u przeciwnych drzwi, łokciami ciężko oparty o poręcz i z jedną nogą na kancie przechylonego fotela, stał na drugiej niedbale kamerdyner Filip. Jemu to opowiadał teraz ślepy hrabia o swojem najświetniejszem polowaniu na głuszce. Emil zatrzymał się, pełen upokorzenia i gniewu.
Na jego widok kamerdyner błyskawicznie zmienił posturę i był znów sługą. W milczeniu odebrał milczącą naganę, wyrażoną krótką zmarszczką dziecinnego czoła.
Emil usiadł i rozmawiał z ojcem. Jak zwykle tutaj, naśladował ton głosu, sposób mówienia, serdeczną, ujmującą pogodę matki. Od niej już na całe życie nauczył się wdzięku obejścia. I przyszło mu to tak łatwo, jakby tylko coś gotowego odnalazł w sobie.
Obliczali z ojcem, kiedy przyjechać może stryj Józef. Ojciec mówił o swym najmilszym bracie w taki sposób, jakgdyby on tylko w tej chwili go obchodził.