lubił żadnej z nauk. Dla nauczycieli był ujmujący, grzeczny, skryty jednak i zawsze pozostający przy własnem zdaniu. Wobec przeciwieństw i niepowodzeń miał jeszcze ów wzgardliwy uśmiech, wzięty na własność od Joanny.
Do otoczenia rozbisurmanionych chłopców przystosował się łatwo, chociaż jedynak i cudzoziemiec. Nie lękał się zapasów ani napaści, lubił foot-ball i florety, był wysportowany i mocny, chociaż szczupły. Miał w sobie jeszcze zabraną z dzieciństwa pewną siłę, która wystarczała mu na razie.
Ten pomyślny stan rzeczy był dość pozorny i nietrwały. Emil nie był zadowolony z siebie; ani pochwały, ani różne sympatje obudzone nie sprawiały mu radości. Jakiś zaród niesformułowanej niechęci do siebie tkwił we wszystkich jego uczuciach i rozwijał się z latami.
Emil nie lubił własnych wspomnień, nie lubił swego dzieciństwa. Często chciał, aby wszystko od początku było inaczej.
Nie lubił wspomnienia Joanny. Już jej oddawna nie kochał, ale zapamiętał na zawsze to pierwsze upokorzenie uczucia. Joanna była tem, przez co wyraziło się życie. Życie wolało innych, niż on.
I Emil badał, jakich. Tego jednego był zawsze, bez wytchnienia ciekawy. Szukał między kolegami, pośród nauczycieli. Miał instynktowną niechęć do wszystkich podobnych sobie, do delikatnych, skrytych, systematycznych i trochę zepsutych chłopców z lepszej sfery. Oglądał się właśnie za tymi, którzy o niego nie dbali, którzy wyśmiewali pilnych i układnych paniczów; pociągali go prości synowie chłopów lub mieszczan ubogich, zdolni, leniwi i chytrzy, wszczynający awantury i złe figle. Patrzył ku nim nieśmiało, zdala, nie czyniąc nigdy pierw-