dla siebie i skryty dramat. A później przystał na wszystko, nie mogąc zresztą inaczej postąpić.
Z matką żył Emil daleko, ale ją bardzo lubił i teraz dopiero pojął, że właśnie wady owe, które go kiedyś tak raziły, były jej niegasnącym nigdy wdziękiem. Jej słodycz i łatwa, lekkomyślna dobroć zdawały się płynąć z jakiegoś cielesnego rozmarzenia, jej niepewność wobec każdego była kobiecą przymilnością, konieczną potrzebą, aby się podobać.
Z zachcenia swego, z przelotnego gustu czyniła miarę na wszystko. Była zawsze niesprawiedliwa, kłamiąca prędko i z uśmiechem, lekceważąca wszelką rzeczywistość, bez troski żadnej zaprzeczająca oczywistości. Emil podziwiał bezsensowny, zupełnie roślinny czar, który siała niefrasobliwie, „śmiejąc się ze śmiejącymi i płacząc z płaczącymi“, ujmując i jednając każdego w promieniu swego działania.
Matka lubiła siebie. To było w niej takie urocze i radosne, długo młode. Lubiła siebie — bez uzasadnienia, bez rozważań, jak ktoś zakochany. Jej stosunek do siebie był źródłem nieustającem radości, zasadniczej radości życia.
Emil stanowił jej przeciwieństwo. Nie znosił siebie.
Nie zła bynajmniej nie lubił w sobie, nie wad i błędów, które odsuwały go od upragnionych form życia, od marzonych stanów i zdarzeń. Ani losów swoich ani choroby. — Nienawidził w sobie tego, co innym jest obojętne: swego typu, swego sposobu bycia, sposobu myślenia, swej powierzchowności. Czuł czasami, mówiąc lub poruszając się, fizyczny swój kształt i doznawanie tego było dlań nienawistne. Nie lubił nic w sobie, nawet swego uśmiechu, o którym różne jego przelotne