Puścił ją znowu, gdyż zbliżali się do sfery światła. Mijali wielki taras nadmorskiej kawiarni, pełnej gwaru i ludzi; nad tarasem paliły się kolorowe latarnie. Emil ujrzał czyjś ukłon i poznał Henryka Ephraïma, młodego paryskiego miljonera. Siedział obok siwej damy z wagonu, swej matki, i niej.
Znowu odgadł ją raczej, niż poznał. Była prawie odwrócona, przytem inaczej zupełnie, strojniej ubrana. Miała duży płaski kapelusz z jasnych koronek.
Szedł dalej w milczeniu, przejęty smutną rozkoszą i przywalony ogromem tego, czemu podlegał.
Tymczasem zdarzyło się, że piękność Ephraïma pociągnęła uwagę Ady. Poprostu zachwyciła się jego urodą. Zapamiętała jego zęby, uśmiech, o którym powiedziała, że ma smak kokosowego mleka, oczy czarne i zmęczone. Zaczęła nudzić Emila, żeby go zabrał koniecznie na jakąś eskapadę konną. Ale Ephraïm konno nie jeździł. Emil zresztą nie chciał ni z tego ni z owego róbić mu takiej propozycji. Czuł wzmożoną niechęć do Ady, co traktowała z pobłażaniem, mniemając, że jest zazdrosny. Nadąsana, odgrażała się, że jeżeli Emil tego nie urządzi, to ona sama będzie musiała zaczepić w jakiś sposób tego żydowskiego barona. Zrobi to, oczywiście. Jeszcze jej się to bowiem nigdy nie zdarzyło, aby odmówiła sobie jakiejś zachcianki.
Na szczęście nie zaszła potrzeba. Do Emila, idącego kiedyś zrana parkiem, sam podszedł młody Ephraïm; przywitał go bez ożywienia i bez cienia poufałości, której się wystrzegał.
Chwilę szli razem, mówiąc o Paryżu, o Jakóbie Fane i o jego Maud. Ephraïm wyrażał się o tej lekko-