Stała odwrócona, gdy zaczął przeglądać przedłożone mu nowości. Siedząc, powoli przebierał w książkach. Słyszał jej głos. Wymawiała słowa francuskie mięcej, niż inni Anglicy i zwłaszcza niż ten z brzegu morza.
Patrzył w jej stronę z tęsknotą i męką. I myślał jeszcze, że ta chwila mogłaby trwać długo, jeżeli ona się nie odwróci.
Odwróciła się przecież. Opanował odurzenie, powstał, by ją przywitać.
— Co za pogoda, — rzekł według zwyczaju.
— Straszna doprawdy, — odrzekła, na chwilę podnosząc ku niemu oczy.
Emil nie podzielał ogólnego mniemania, jakoby mówienie o pogodzie było banalne. Wogóle zresztą nie potępiał także banalności. Uważał, że zamienienie paru słów na ten temat jest socjalnym odbrzędem, zawierającym doniosły sens; wyraża mianowicie nasz związek z naturą, naszą od niej solidarną zależność, przypomina i ustala niezaprzeczone ludzi na tym gruncie porozumienie.
Z tych samych względów zapytał jej, jak się czuje podczas tych upartych deszczów. Z namysłem odpowiedziała:
— To mi tak nie przeszkadza, jeżeli mam coś do czytania.
— Pani mało gdzie bywa.
— Tak.
— I... — urwał.
Słuchała, trzymając w rękach książkę, której przewracała karty.
Była w czarnem palcie gumowem, zapiętem pod