zjawiło się, jak wypadający ze słonecznego nieba piorun — —
Pozwalała mu przychodzić i chętnie przystawała na wspólne wycieczki łodzią lub powozem. To, co ich łączyło, nie miało żadnego komentarza. Może przyjaźń, może gust fizyczny. Emil dotąd nic o niej nie wiedział.
Nie czuł, co w niej jest. Żaden instynkt tu nie wystarczał, bo mówił raz to, raz tanto, kolejno sobie przeczące. Aby coś wiedzieć, Emil musiał rozmyślać o niej, długo myśleć, ważąc każde zdarzenie i każde słowo.
Nie miała łatwej, żartobliwej zalotności światowych kobiet, nie mówiła tego mnóstwa słów obiecujących, które nic nie znaczą, nie uśmiechała się ciągnąco. Była poważna i chłodna zawsze. Więc jej słowa mogły być brane à la lettre, każde coś znaczyło.
Zato nic nie znaczyło jej patrzenie. Miała oczy nieumyślnie słodkie, słodkie fizycznie — tylko dzięki takiemu układowi barwy i linji. I tak właśnie patrzyły się na wszystko. Emil znał je już teraz bliżej. Były szczupłe, ciasno oprawne, dość wydłużone — w bronzowych rzęsach irysy złotawe, prawie żółte, przeświecające głęboko. I lekki zaledwie odcień zaróżowienia na brzegach powiek, które, przy uniesieniu w górę brwi cienkich, mieniły się bladym fjoletem i połyskiem konchy.
Inne kobiety tak łatwo, tak nawet ładnie opowiadają o sobie. Ona nie chciała.
Gdy się przybliżał i mówił mięcej, z tą bezsilnością i zmatowaniem, które zdradzają uczucie, nie była nigdy zdziwiona ani urażona. Była zupełnie zwykła, jakby tego nie widziała, jakby nie czuła nic. Miłość jego rozbijała się nie o opór, tylko o niewiedzę.
— Czy wolno jutro przyjść? — pytał.