inne będzie tak, jak przedtem. Ach, właśnie. Ale nie mogło być.
Brzeg morski zczerniał i opustoszał dla jego oczów. A było przecież pięknie i dosyć wesoło. Przyjechały nowe panny, dwie hrabianki Warłomówny z rodzicami i starszym bratem. Ten, jako młody człowiek o cerze brunatnej, pięknych zębach i znacznej sile fizycznej, wpadł odrazu w szpony Ady. Zato starsza Warłomówna, panna Salomea, jasnowłosa, szczupła, sprężysta i śmiała, wyraźnie ciągnęła Emila. Była zbudowana, jak Selene, o długich nogach i małych piersiach. Czyniła ze swej strony wciąż jakieś „pierwsze kroki“, a później dziwiła się niby okropnie galanterji Emila, robiła oburzoną i nadąsaną, nie mogącą na żaden sposób opędzić się jego natręctwu. Można to było uważać za wdzięk i miłe przekomarzanie. Emilowi przecież kapryśna dziewczyna wydawała się nieznośną. Takie można jedynie kochać, albo też trzeba ich niecierpieć.
Gdy po jakichś spacerach, zabawach czy grach, Emil wracał do siebie, zastawał całą mękę swoją zupełnie gotową. Jak książkę, otwartą na tej samej stronnicy.
Jednego popołudnia deszcz padał, wicher wlókł z morza płachty wody i rozbijał je z łoskotem o skały brzegu. Fale wyskakiwały aż na drogę, chlustały po klombach i drzewach, słały się płasko i nagle ześlizgiwały po ziemi napowrót do morza. Tak prędko, jakby się czegoś przelękły.
Emil szedł ze dwie wiorsty spacerem. Lekki zapach gumy płaszcza przywodził mu na pamięć ów czas niedawny, gdy tak wśród deszczu napróżno poszukiwał Diany po tych samych skałach i piasku.
Wracając, skręcił do kawiarni. W sali poza zmy-