— 94 —
maryną, tęczą i złotem. Nie dziw się, malarzu, tej kombinacji farb, wiesz o tem jednak dobrze, że słońce to jest najbardziej zwarjowany malarz. Chociaż jeszcze nie wieczór, a przecież księżyc, stary dandys w monoklu w złośliwem oku, już się wałęsa ponad skałami, nigdy nie wyspany nocny birbant z zapitą gębą i wlecze za sobą cały rój gwiazd. A gwiazdy na nicejskiem niebie bezwstydnie przypominają kokoty.
Noc zapada nagle i szybko, jak nieszczęście, i oto całe wybrzeże poczyna błyskać miljonem świateł, które jak długi bicz pereł lśnią nad zatoką, przypominającą wieczorem wygiętym swoim świetlnym łukiem rozbłyśnięty cud neapolitańskiej zatoki. „Cicha nocy, gwiazd miljony...“ — śpiewa sobie u Pucciniego japońska Halka, madame Butterfly, czego o gwiazdach nicejskich zaśpiewać nie można, mrugają bowiem skromnie i z przyzwyczajenia tylko, zakrzyczane przez bezczelnie się skrzące hotelowe szyldy, przez aroganckie ślepia automobilów; przez nieskończone girlandy jaskrawych lamp, strojące frontony i dachy kasyna i pałacu gry, przez szeregi świateł, któremi obwiesił się każdy wytworny szynk, Ernest czy Maksim. Oślepione oczy wytężają się napróżno, aby dojrzeć szumiące pod stopami morze; nie widać nic, prócz otchłani ciemnej, ponurej, głębokiej i tajemniczej, gadającej szumem z głuchoniemą nocą; wielka czarność morza, jękiem nieustannym płacząca po stracie słońca, błyska tylko od czasu do czasu, miarowo, krwawem, cyklopo-