— 165 —
dzić rozpaloną głowę, nijak nie można tego uczynić w domu prywatnym. Straszliwą jednak jest złośliwość ludzka, metody zaś jej przeniesiono żywcem z Warszawy, gdzie cię czasem proszą na „kilka chwil“, bo będzie parę osób, „sami swoi“, dwie najwyżej Amerykanki („zakocha się pan odrazu!“); przychodzisz, niemądry i nieszczęśliwy, a tu kanapy obłożone matronami, z których każda pamięta racławickie zwycięstwo, trzydzieści panienek wierci się dokoła własnej niewinności, kilka kompletów męskich i te dwie śliczne Amerykanki, całe w złocie, srebrze, w brylantach, dolarach, w pudrze, w różu; suknia z każdej spada, jak marka, piersi pną się w górę, jak dolar. Potem zamykają drzwi, dają herbatę, jedno ciastko i ktoś zaczyna porykiwać śliczne piosenki, aby rozkosz była zupełna. Tak złośliwie podstępne zaproszenie zdarza się też i w Zakopanem.
Idzie się wieczorem przez dwa potoki, trzy kładki, przez cztery cudne podwórka, mija się dwie stajnie, wykręca się nogi, wybija się ząb przedni, rozdziera się ubranie na krzaku, przełazi się przez jeden parkan, rzuca się od czasu do czasu kamieniem za dwoma złymi psami, co się znosi jednak pogodnie, zdążasz bowiem do prywatnej willi, której właścicielka ma oczy lazurowe, kształtu migdałów, „zęby jej, jako trzoda owiec, które wyszły z kąpieli z sadzawki Galaad, a niemasz między niemi niegodnej“ (stary Salomon to był koneser!), usta jej, zielone na portrecie