Jump to content

Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/181

From Wikisource
This page has been proofread.

— 171 —

ostatniego, który nam tego wieczora przypominał owe dni, kiedy się żyło brylantową odrobiną rzeźwego śmiechu. Ten ostatni Mohikanin, ów Złotobrody, umrze niezadługo w zakładzie dla obłąkanych, bo się jednego dnia zaśmieje w głos i pierwszy z brzegu policjant zamknie go, jako uporczywego warjata. I tak już pozwala sobie za wiele: wszystkim jest smutno, a ta kreatura się śmieje i uczy tego innych, co deprawuje kobiety i znieprawia młodzież, która, widząc pogodnego człowieka, zaczyna śmiać się wesoło. Polska współczesna uczy się teraz pogody i radości u najczystszego jej źródła, w kabarecie i na operetce, w istocie dawno mi milszy uśmiech tak nie rozjaśnił gęby, jak niedawno na operetce, kiedy figlarny amant śpiewa do primabaleriny: „Molly, ach, ty mulatko, Molly, ty czekoladko, ty“! Potem mi to zaśpiewał jeden znajomy, potem słyszałem to przez drzwi pralni, potem to śpiewał w podwórzu szewc, a na parterze panienka „salonowa“, bo prawdziwa radość szerzy się jak czerwonka, albo zaraza bydlęca.

Krakowski zaś ten człowiek przypominał dobre czasy: piosenka za piosenką, jedna od drugiej piękniejsza, słowo, nabrzmiałe od radości, pełne, krwiste, jurne, takie psiakrew jedno! — humor czysty, rwący jak potok, huczący, jak burza.

Poeci się bawią!

Drgnęła z pustej radości kanapa w salonie, drgnęła na niej zacna teściowa, poeta chudy ma w oczach łzy z radości, poeta chudszy podryguje