— 174 —
nikczemnym wymysłem zjełczałych mózgów, albo tych taterników, którzy obwiązani sznurami i plecakami, zaopatrzeni w sztabowe mapy i kilofy, leżą cały dzień w krzakach, pod wieczór zaś okurzają sobie na gościńcu buty, wydobywają z kieszeni szarotki i przychodzą do kawiarni, niemal „cudem wyratowani“ i bardzo głodni. Wyprawa zaś moja była wspaniała i jestem z niej dumny.
Wiele w tym moim niebywałym czynie jest zasługi moich przyjaciół, — muszę się nawet przyznać, że i ich niesłychanej chytrości i szwindlów. Powiada mi Boy:
— Pójdziesz jutro ze mną w góry?
Serce we mnie zamarło. Rzecz się dzieje w kawiarni, orkiestra gra „Bo miłość to cygańskie dziecię“, ten zaś każe mi iść w góry.
— Daleko? — powiadam.
— Do Czarnego Stawu!
Myślę sobie, że znałem kilku ludzi, co tam byli i wrócili cało. Solski był dwa razy, a żyje i dobrze mu się powodzi. Trzeba jednak być ostrożnym, więc zdaleka kołując, rzekę:
— Słyszałem o jakimś wypadku na tej drodze... Jakaś panna straciła równowagę i upadła, czy coś takiego...
— Pannom się to zdarzało, — mówi Boy — po drodze jest las.
Jak las, to nie przepaść. Dziej się wola boska.
— Pójdę! — rzekłem z mocą.
Muzyka grała: