— 181 —
Idziemy na to „coś takiego“. To nie ja szedłem, to szła furja, jedna z najstraszliwszych, jakie widziałem. Czepiałem się kamieni rękami, nogami, paznokciami, zębami. Wyłem głucho, płakałem bez łez i szedłem. Kamień bydlę usuwa się z pod nóg, łapiesz go ręką, — także mu się to nie podoba. Boże! Boże! Już się zdaje, że to koniec, a to jeszcze jedna góra. Wściekłość moja zaczyna być jadowita, zjawia mi się w duszy zdolność do zbrodni. Przyjaciele podcinają mnie zachętą, jak biczem; laseczka trzaska mi w strzępy; dusza moja porwana też na strzępy. To trwa trzy godziny.
A kiedy się wpół martwy znalazłem na jakimś szczycie, skąd się roztoczył widok na niebo i chyba na całą ziemię, niebo wstąpiło we mnie, jasność, rozkosz, radość i wesele. Jestem wniebowzięty.
— Więc to się nazywa Bulka? — pytam zachwycony.
— To się nazywa Granaty! — odpowiada mi człowiek, który dlatego tylko żyje, że go zbyt miłuję.
Przez taki szwindel dostałem się na ten szczyt. Było zbyt blisko Boga, żeby w niebie nie słyszeli mojej przysięgi, że drugi raz w życiu tam nie będę.
Potem zaczęła się rozkosz rozkoszy: zjeżdżanie na dół po piargu. W jednej chwili wywracam się i z ręki pociekło mi trochę krwi. Doktor Żeleński — Boy poradzi.
— Boyu, co z tem robić?
Znakomity lekarz drapie się w głowę.