— 184 —
wany uśmiech; sto uśmiechów dziękuje jej za wszystko, za wszystko. A ona, w białem ubraniu szarytki, wydobywa z ukrycia serca, jak łakocie dla chorych dzieci, to słowo miękkie i słodkie, to uśmiech dobrotliwy, to pieszczotę; lecz twarz taką słoneczną ma tylko dla tych swoich najdroższych chorych, przysięgła sobie bowiem, że wyrwie biednemi swemi rękoma złej gruźlicy, studenta, czy zabiedzoną w biurze panienkę; im nie pokazuje nigdy twarzy stroskanej, lecz wielka, ogromna troska zatruwa jej moce: jak ich ratować, kiedy niema z czego? Rząd wspomaga — owszem, — siedm marek dziennie daje zapomogi na głowę. Mój Boże! To trudno. Rząd nie może, bo sam nie ma. Więc p. Klara Jelska czyni cudy, zapracowuje się na śmierć, nie dośpi i nie doje; łata, buduje, przerabia, zdobywa z pod ziemi; założyła własną stolarnię, bo trzeba robić stołki i leżaki, hoduje krowy, bo nie może najdroższym swoim biedactwom dawać fałszowanego mleka. Oprowadza mnie nawet po stajniach i oczy jej się świecą z radości, że to wszystko dla nich... dla nich. Lecz co czynić? Jak długo można cudem żywić przez cały rok setkę nieszczęśliwej, chorej młodzieży? A to nie ostatni kłopot. Nie trzeba dopuszczać, by choroba weszła w stadjum groźne; trzeba więc jeszcze jednej willi osobnej, wspaniałej, aby tam leczyć młodzież zagrożoną. Willa sama nie wyrośnie, choć powinna, bo powinien się stać jakiś cud, aby opromienić bezgraniczne poświęcenie. Więc p. Franciszek Kosiński,