— 25 —
przecież mieć jednego pacjenta: aptekarz, który częściej sprzedaje atrament i igły, niż lekarstwa; ksiądz, który pobocznie handluje winogronami i wynajmuje mieszkania; kapitan okrętu, który z dumą patrzy na otoczenie, bo co dnia bywa w Neapolu; dyrektor kolejki linewkowej, na którego znów wszyscy patrzą ze strachem, aby kiedy nie wykoleił „pociągu“. Pozatem schodzą się na piazzy przed wieczerzą obywatele z obcych krajów, więc jakiś mąż, straszliwie opalony, prawie, że w negliżu, jakiś malarz w spodniach tak szerokich, jak neapolitańska zatoka, jakaś niewiasta z olbrzymim pióropuszem białych piór na głowie, o której Staff powiada, że wygląda jak „dziecinny karawan“, jakiś dynamitard rosyjski, któremu ustępujemy z drogi, nawet kiedy w ręku dzierży tylko pomarańczę, jakiś Anglik, jedenaście razy dziennie pijany i cała czereda innych.
Wśród tego zgromadzenia przewijamy się skromnie, a wśród nas Leopold Staff, który należy do najzagorzalszych obywateli Capri, cichutki, niepokaźny, zawsze wesoły i ogromnie kochany; zna na pamięć historję każdego mieszkańca, wszyscy go pozdrawiają i on wszystkich; siedzi na Capri już kilka miesięcy bez przerwy i ukryty w malutkim domku, który i nas przytulił, wśród bogatej winnicy, zalanej słońcem — i pisze.
Więc tu rozprawiamy o słońcu i morzu, o książkach i o ludziach.
Jest dobrze i jest cicho; przepyszne morze oblało nas dokoła, nakryło nas niebo; nie dojdzie