— 60 —
mi płatami padający śnieg. Przed oczyma masz czarne, w kotle zamknięte morze, a z niewidocznych gniazd wypadło z cichym szelestem tysiące mew i tłucze o mrok białemi skrzydłami, cicho lecąc. Więc je tłum za chwilę spłoszył klaskaniem i krzykiem, ukryły się bowiem nagle i amfiteatr znów poczerniał, mrok zgęstniał i napęczniał od wrzawy, aż się stał cud: w jednej chwili ucichł krzyk, jakby go ostrym nożem odcięto od ludzkich warg; jakby sprawnie wyćwiczony zespół chóralny urwał nagle w połowie wysoki ton, jak w trzecim akcie „Traviaty“, tak, że aż jęknęła nagle zbudzona cisza, przytulona do murów i jakby półgłosem wrzawy krzyknęła od nagłego bólu, zbyt natarczywie wyciągnięta za włosy z kamiennych swych kryjówek. Głowę mam pełną szumów, a w uszach dzwoni jeszcze wrzask.
Jest cicho. Jakby z podziemi podnosi się cichutki powiew muzyki, podobny w tym potwornym teatrze do brzęczenia owadów, do szmerów letniego wieczora, albo do gadania dalekiego lasu. Na olbrzymiej scenie ukazali się śpiewacy, z oddalenia mali, Radames i Arcykapłan. Wreszcie odzywa się łomot trąb i dudnienie bębna, dźwięki biegną szybko poprzez ogrom cyrku, dopadają do najdalszych zakątków, wreszcie przelewają się przez granitowy zrąb budowli i gdzieś tam już cicho szemrzącą kaskadą lecą w przepaść i w noc.
Radames postąpił naprzód dwa kroki, rozpaczliwym wzrokiem zmierzył odległość i wyso-