— Ze słońca piorun nigdy nie wystrzeli — powtórzyła. — Jakaż to cudna, jaka daleka od rzeczywistości wiara. Jam już widziała tyle zła, które wypłynęło z dobra — — takiego zła, z którym walczyć nawet niewolno — bo z niego daleko gdzieś — znowu wypłynie dobro...
Kiedy tak patrzyłam na nią, wydała mi się ze swoją smutną twarzą i długą, kościstą figurą podobna do Donkiszota.
— Najświętszym obowiązkiem teraz jest wierzenie, że dobro właśnie jest tam u kresu.
Spytałam jej:
— Czemu nie mówisz mi dziś nic o sprawach swoich, Julko?
Nie odpowiadając, odwróciła głowę.
— Dla czego nie chcesz mnie dopuścić do tego waszego świata, skoro ja chcę? Potrafiłabym się przystosować. A tak mię pociąga groza i urok tajemniczy tych rzeczy, które się stają pod powierzchnią ziemi. Jest w tym anachronizm jakiś, coś ze średniowiecza, z epoki ekstaz fanatycznych i religijnych prześladowań.
— Bo tak patrzeć na to niewolno. Trzeba czuć w tym dzisiejszy dzień w blasku jutrzejszego, tętniące, krwawe życie.
— Ja przecież chcę służyć właśnie życiu.
— By służyć życiu, nie należy go kochać zbyt silnie. Zresztą — zdaje mi się, że szkoda ciebie. Jesteś taka delikatna i wypieszczona, jak egzotyczny kwiat — i nie umiałabyś patrzeć w oczy