Jump to content

Page:PL A Daudet Mały.djvu/114

From Wikisource
This page has not been proofread.

 — Czy pan viceprefekt jest tam, na górze? — spytałem.
 I z sercem, pełnem różowych nadziei puściłem się, jak strzała, wgórą, przeskakując po kilka schodów naraz.
 Zdarzają się dni, kiedy człowiek bywa, jak szalony. Wiecie, co mi przyszło do głowy, gdy usłyszałem, że czeka na mnie viceprefekt? Ni mniej, ni więcej tylko, że ten pan zwrócił na mnie uwagę, na popisie i że przyjechał zaofiarować mi u siebie posadę, sekretarza. Wcale mi się to nie wydawało nieprawdopodobnem. Bezwątpienia list Kubusia, z jego historją o markizie, zamącił mi w głowie.
 Tak czy owak, dość, że nadzieje moje umocniały się w miarę, jak coraz wyżej wstępowałem po schodach. Na zakręcie korytarza natknąłem się na Rogera. Był bardzo blady; spojrzał na mnie, tak, jakgdyby chciał mi coś powiedzieć — ale ja się nie zatrzymałem; pan viceprefekt nie może przecież czekać.
 Kiedy stanąłem pod drzwiami dyrektora, serce biło mi, jak młotem — zapewniam was. Musiałem odetchnąć chwilę; poprawiłem krawat, przygładziłem włosy ręką i delikatnie nacisnąłem klamkę.
 Gdybym mógł przeczuć, co mnie czekało!
 Pan viceprefekt stał, niedbale wsparty o kominek, i uśmiechał się pod blond faworytami. Koło niego pan dyrektor w szlafroku, z uniżoną postawą, miął w ręku aksamitną szlafmycę, a pan Viot, wezwany naprędce, ukrywał się w jakimś kącie.
 Gdy tylko wszedłem, pan viceprefekt zabrał głos: