Jump to content

Page:PL A Daudet Mały.djvu/123

From Wikisource
This page has not been proofread.

 Znajdowałem się na tyłach kawiarni; pchnąłem furtkę i stanąłem w ogrodzie.
 Co to był za ogród! Wielki, powyłamywany płot, kępy nagich bzów! na śniegu kupy śmieci i bielutkie altanki, podobne do chat Eskimosów. Wszystko to razem sprawiło na mnie przykre wrażenie.
 Hałas pochodził z sali na parterze i dobrze tam sobie widocznie godność świadczono, gdyż oba okna otwarte były naoścież.
 Już postawiłem nogę na pierwszym stopniu schodków, gdy usłyszałem coś, od czego krew mi się ścięła w żyłach — stanąłem, jak wryty: wśród wybuchów szalonego śmiechu nazwisko moje obiegało stół. Mówił o mnie Roger i rzecz dziwna — ilekroć wymieniał moje imię — wszyscy śmieli się do rozpuku.
 Wiedziony bolesną ciekawością, czując, że dowiem się czegoś niezwykłego, cofnąłem się i — niezauważony przez biesiadników, gdyż śnieg tłumił odgłos moich kroków — ukryłem się w altance, która szczęśliwym trafem znajdowała się tuż, pod oknem.
 Nigdy w życiu nie zapomnę tej altanki; stać mi ona będzie wiecznie przed oczami i ta jej zwiędła zieleń, błoto i śmiecie w niej nagromadzone, stolik pomalowany na zielono, i drewniane ławy, ociekające wodą. Poprzez warstwę śniegu, którą była przywalona, światło przenikało z trudnością; śnieg topniał i kropla po kropli spływał mi na głowę.
 Tam to, w tej altanie, ciemnej i zimnej, jak mogiła, poznałem do jakiego stopnia ludzie mogą być źli i nikczemni; tam to nauczyłem się podejrzewać,