zaś — przytrzymywał pod pachą stos foljałów i zeszytów... Kochany ksiądz Germane! Przed odejściem rzuciłem jeszcze ostatnie spojrzenie na pokój; po raz ostatni patrzyłem na bibljotekę, na mały stolik, na dogasający ogień, na fotel, w którym się tak serdecznie wypłakałem, na łóżko, gdzie zmorzył mnie taki dobry sen. Rozmyślając nad życiem księdza Germane, w którem odgadywałem tyle hartu, okrytej dobroci, poświęcenia i rezygnacji, rumieniłem się za swoją nikczemność i przysięgałem sobie mieć zawsze tego człowieka w pamięci.
Lecz czas mijał. Musiałem jeszcze spakować rzeczy, popłacić długi, zamówić miejsce w dyliżansie.
W chwili, gdy miałem opuścić pokój, spostrzegłem na kominku kilka starych, sczerniałych fajek. Wziąłem jedną z nich, najstarszą, najbardziej sczerniałą i najkrótszą, wsunąłem ją do kieszeni jak relikwję i wyszedłem.
Nadole drzwi starej sali gimnastycznej stały jeszcze otworem Nie mogłem się powstrzymać, aby przechodząc, nie rzucić do niej okiem; na widok tego, co tam ujrzałem, wstrząsnął mną dreszcz.
Zobaczyłem wielką, mroczną i zimną salę, połyskujący pierścień żelazny i przywiązany do niego mój fioletowy krawat z pętlą u dołu; bujał się on w powiewach wiatru nad wywróconym zydlem.
Drżąc cały pod wrażeniem okropnego widoku, wielkiemi krokami uchodziłem; kolegjum, gdy nagle