każdym rogu te szatańskie, nieme oczy wpatrywały się we mnie z ciekawością, a gdy je już wyminąłem, czułem, że śledzą mnie jeszcze zdaleka, piekąc w plecy. Prawdą powiedziawszy, to byłem nawet trochą tem zaniepokojony.
Szedłem tak już z godziną, aż wydostałem się na drugi bulwar, wysadzony wiotkiemi drzewami. Panował tam taki hałas, było tylu ludzi, tyle powozów, że zatrzymałem sią, nieco strwożony.
... Jak tu się stąd wydostać? jak wrócić do domu? — myślałem. Jeśli się zaczną pytać o dzwonnicą St. Germain-de Près, to mnie wyśmieją. Wezmą mnie za zbłąkany dzwon, powracający z Rzymu w Niedzielę Wielkanocną[1].
Chcąc sobie dać czas do namysłu, przystanąłem przed afiszami teatralnemi z miną człowieka, całkowicie pochłoniętego wyborem ponętnego widowiska na wieczór. Na nieszczęście, afisze, bardzo zajmujące, zresztą, nie zawierały żadnych wskazówek co do dzwonnicy w St. Germain i zachodziła obawa, że tkwić tak będę przed niemi, aż do trąbu Sądu Ostatecznego, gdy nagle „matka“ wyrosła tuż obok mnie. Kubuś był równie zdziwiony, jak ja.
— A to ty, Danku, i cóż ty tu robisz, na miły Bóg?!
Odrzekłem niedbale:
- ↑ We Francji istnieje legenda, rozpowszechniona wśród dzieci, że dzwony kościelne, które milkną w Wielki Piątek ulatują w przestworzach do Rzymu, skąd powracają w Niedzielą Zmartwychwstania.
(Przyp, tłum.)