Czasami ktoś cicho uchyla drzwi; wchodzi pani Eyssette. Zbliża się do Małego na palcach. Tss...
— Pracujesz? — szepcze pocichu.
— Tak, mamo.
— Czy ci nie zimno?
— O nie!
Mały kłamie — bywało mu bardzo zimno.
Pani Eyssette siada sobie koło niego z robótką i pozostaje tak długie godziny, rachując pocichu oczka na drutach i wzdychając ciężko od czasu do czasu.
Biedaczka myślą przebywała wciąż w swoich stronach, których nie miała nadziei już nigdy zobaczyć. Niestety, na swoje nieszczęście i nieszczęście wszystkich nas, miała je ujrzeć wkrótce.
Było to któregoś poniedziałku w lipcu.
Wychodząc dnia tego ze szkoły, dałem się namówić na partię piłki. W chwili, gdy wreszcie postanowiłem wrócić do domu, okazało sie, że jest znacznie później, niżbym sobie życzył. Z placu Terreux na ulicę Lanterne pędziłem więc kłusa z książkami, przywieszonemi do paska, i czapką w zębach.
Drżąc ze strachu przed ojcem, odetchnąłem dopiero w sieni na chwilkę, tyle tylko ile, trzeba było, aby zdążyć naprędce coś zmyślić na usprawiedliwienie opóźnienia. Poczem zadzwoniłem śmiało.
Otworzył mi pan Eyssette. — „Tak późno wracasz!“