W r. 1841 po złożeniu raportu J. O. Namiestnikowi przez urzędnika wydelegowanego dla zwiedzenia zakładów w Ciechocinku; gdy tenże delegowany zastał wszystko w smutnym stanie: łazienki brudne, wilgotne i ciasne, chorzy na przeciągi narażeni; przytem bawiących do 200 osób, a 80 na kuracyi; wszystko to bez pomieszczenia prawie i żadnych wygód, a z drugiej strony ciągle wzrastająca liczba leczących się; — wtedy w r. 1844 wyznaczono fundusz 12,000 Rs. na pobudowanie łazienek[1]. Zakład cały oddano w zarząd oddzielnie urządzonemu komitetowi, będącemu przy Komissyi Rządowej Spraw Wewnętrznych.
Od tego czasu corocznie widoczny był postęp w urządzeniu zakładu. Założono ogród, wystawiono łazienki, galeryę przy źródle do spaceru w czasie niepogody i kapliczkę przy niej, pomyślano u ułatwieniu komunikacyi, urządzono pocztę
- ↑ Na mocy tego funduszu, udziela się z rozporządzenia rządowego bezpłatne kąpiele urzędnikom krajowym i to kawalerom, których pensya nie przekracza Rs. 300; a żonatym i dzietnym, których pensya dochodzi do Rs. 600
bali i żaglowego płótna wraz ze stangretem i kucharzem dosyć wygodny namiot na łasze piaszczystej — w obecnym parku — naprzeciw teraźniejszego hotelu Müllera, w czasach, kiedy się jeszcze niemarzyło wcale nieboszczykom braciom Müllerom przybyć do Ciechocinka. W tym namiocie mieszkał wraz z sąsiadem swoim, kąpiąc się w jedynej wannie przy starej oberzy, — a kucharz gotował im niezłe obiady pod gołem niebem przed namiotem, zawiesiwszy grapę i miedzianne naczynia na długim rożnie, przeciągniętym na dwóch słupach po nad ogniskiem.
Wszystko szło nie źle — są jego słowa — dopóki byliśmy sami i kąpali się spokojnie, a z domu dostarczano nam od czasu do czasu drobiu, chleba, masła, jaj, warzywa itp.; — lecz — gdy najechali nas goście z sąsiedztwa w czasie niedzieli i zaprosili się na skromny nasz obiadek (a gdzieindziej ciepłego jedzenia nigdzie nie dostano), — naówczas nastąpił głód i zgrzytanie zębów. Smutnem nauczeni doświadczeniem — od tego czasu zjeżdżali się do nich goście na święta z własnemi wiktułami i własną legominą (sic) w obszernej kobiałce, z której i nam się dostawał smaczny kąsek. Mimo to ndawały się i wówczas kuracje wyśmienicie.
I obecnie są jeszcze, acz nieliczni świadkowie, którzy pamiętają owe czasy, gdzie lotne piaski otaczały całą osadę i główne źródła, kiedy deski wzdłuż ułożone stanowiły jedyną ścieszkę, po której nieliczni kuracyusze dążyli rankiem do źródła trzy procentowej solanki, a minąwszy przypadkiem przewodnią deskę, przez nieuwagę lub przymijaniu się z drugim, grzęzły poza kostki w lotnym piasku.
Bagniste łąki, odwieczne siedlisko błotnistych wyziewów, odgradzały źródła od warzelni, a o wiorstę ciągnący się płot od źródła do warzelni, przedzielający te łąki, służył zarazem za jedyną komunikacyję pomiędzy źródłem a warzelnią. kto z gości chciał zwiedzić warzelnię, gdy łąki były zalane deszczową wodą, musiał jak skoczek cyrkowy przedzierać się do niej po żerdziach płotu. A i na amatorach takich — nie zbywało wtedy.