Pan Gilbert Rollin jest w domu? — zapytał Grancey.
— Jest, panie.
— Proszę mu oddać tę moją kartę, on mnie oczekuje.
— Niech pan raczy przejść dziedziniec i zwrócić się w stronę pałacu. Powiadomię kamerdynera.
Tu zadzwonił dwukrotnie, dając znać o czyjemś przybyciu, podczas gdy Grancey z biletem wizytowym w ręku wchodził na stopnie peronu.
Kamerdyner otworzył mu drzwi z zapytaniem:
— Czy to pan jest owym oczekiwanym przez pana Rollin?
— Tak, ja nim jestem.
— Proszę pójść za mną
Weszli obadwa na szerokie marmurowe wschody pokryte czerwonym kobiercem, a prowadzące do apartamentów Gilberta.
Zbytkowne urządzenie pałacu oszałamiało byłego galernika.
— Ho! ho! pomyślał mam sprawę z człowiekiem z wyższej sfery, bardzo bogatym, a więc i potężnym. Wzdrygnie się i gniewem zapłonie usłyszawszy o co chodzi... Trzeba być przezornym i powściągliwym w postępowaniu...
Wszedłszy do obszernego przedpokoju okolonego ławkami, kamerdyner prosił przybyłego, aby zatrzymał się chwile i wszedł do apartamentów swojego pana.
Gilbert leżał na szeslongu czytając dziennik sportowy.
— Osobistość, na którą pan oczekuje, przybyła — rzekł służący. — Oto bilet.
Mąż Henryki spojrzał na kartę.
Na rogu biletu wypisano ołówkiem te słowa:
— Wprowadź pana wicechrabiego de Grancey — rzekł wstając, ażeby pójść na spotkanie swojego wierzyciela.
Przybyły ukazał się we drzwiach.
W szulerni Leokadyi, Rollin nie zwracał uwagi na fizyognomję młodzieńca, który wydawał mu się takim, jak wszyscy inni gracze.