MELANCHOLIA.
Nagie, odarte z zwiędłych liści drzewa
Sterczą ku niebu milczacą rozpaczą.
W dali nurt stawu głucho się przelewa,
Szuwary jakąś skargą łzawą płaczą
I ciemny leku dreszcz przebiega łozą
A szare niebo głuchą wieje grozą.
Wichry w konarach jak kruki łopocą,
Jak widmo czarne, co nad światem leci...
Trwoga mię chwyta posępna przed nocą:
Ojca dziś z chaty wypędzą złe dzieci,
Duszę omami chłopcu dziwożona,
I piękne, dobre dziewczę cicho skona.
Grobowe duszę mą spowiły ciemnie
I coś w niej krzykiem pożegnania jękło!
Coś kojącego ucieka odemnie
I coś, co wiąże mię z światłością, pękło.
Zda się, że mara mego szczęścia blada
Za widnokręgiem gdzieś szarym przepada.
Bezdeń się jakaś niema wyotchłania
I duszy mojej swe głębie otwiera,