Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom I/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza |
Wydawca | Władysław Izdebski |
Data wydania | 1898 |
Druk | Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Izdebski |
Tytuł oryginalny | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Dyktuje... a więc uważaj! — rzekł Duplat i zaczął:
— Dla tego też daję ci dłuższy termin — odparł były sierżant. Mamy Maj teraz, zatem do Marca roku przyszłego, upłynie dziesięć miesięcy. Przypuśćmy, że stryj twej żony będzie chciał zwinąć swe flagi i przenieść się „ad patres“ aż w następnym dopiero roku, w miesiącu Kwietniu nowa zatem zwłoka jedenasto miesięczna przed pierwszą wypłatą. To razem stanowi blizko lat dwa, mój stary. Przez ten czas będziecie mogli wygodnie się urządzić, i ten wydatek nie uczni różnicy w waszym budżecie. Pisz zatem na tych czterech świstkach i uważaj mnie jako swojego dobroczyńcę!
Gilbert spścił oczy, ażeby ukryć dziką nienawiść, jaką zaiskrzyło jego spojrzenie.
Gdyby Duplat był pochwycił w przelocie ów straszny blask jego oczu, gdyby był odgadł, jaka burza wstrząsała mózgiem męża Henryki, byłby niewątpliwie zdusił na miejscu swego dawnego kapitana.
Na szczęście nic nie dostrzegłszy, dyktował dalej:
— Koniec rzekł a teraz napisz trzy takie same weksle, z zatrzeżeniem prolongaty na sześć miesięcy.
Gilbert zaczął pisać, a gdy ukończył, były sierżant wziąwszy weksle w ręce, czytał je jeden po drugim, szczegółowo, uważnie.
— Dobrze rzekł, po owym przeglądzie. Schowaj te papiery, dopóki ci nie dostarczę tego małego komara, którego tak pilno potrzebujesz. Wtedy zrobimy zamianę. Ja ci przyniosę dziecko, ty oddasz mi weksle. Ale, miałem zapytać — dodał — co zrobiłeś z ciałem swego zmarłego noworodka?
Zostawiłem je przy matce w piwnicy.
[ 230 ] — Rozumiem; zajmiemy się tem, skoro powrócę. Mam więc tu przyjść do ciebie?
— Nie! Będę oczekiwał w korytarzu, przy zejściu do piwnicy. A jak prędko powrócisz?
— Za zbyt wiele wymagasz ode mnie do pioruna! wykrzyknął Duplat. Nic jeszcze niewiem w jaki sposób dokonać mi to wypadnie, ażeby zręcznie i cicho pochwycić malca Joanny Rivat. Pojmujesz dobrze, iż trzeba unikać hałasu, czem możnaby popsuć wszystko. Będę się starał wrócić jak najprędzej, czasu jednak oznaczyć nie mogę. A teraz dalej! do dzieła!
Gilbert, wziąwszy świecę, wyszedł z mieszkania z Duplatem, zamknąwszy je na klucz i oba schodzili cicho po schodach.
Z korytarza były sierżant wybiegł szybko na ulice, a mąż Henryki schodził do piwnicy.
Duplat powiedział prawdę. Nie obmyślił on jeszcze sposobu w jaki przyjdzie mu ukraść dziecko Joanny, o którego przyjściu na świat dowiedział się od Weroniki. Ta kobieta właśnie — myślał i nie bez powodu — będzie mu główną przeszkodą w spełnieniu kradzieży, ponieważ zapewne na krok nie odstępuje chorej.
Joanna według opowiadania Weroniki miała silną go rączkę. Czy jednak w tem paroksyzmie nie pozostanie jej iskierka przytomności, jakiegoś instynktu macierzyńskiego, który utrudnić może tę naprzód ułożoną zbrodnię?
Wyszedłszy od swego dawnego kapitana, Duplat zaczął rozważać na serjo te wszystkie gromadzące się przed sobą trudności, na jakie w razie nie zwrócił uwagi, a które jednak pokonać postanowił za jaką bądź cenę. Gdyby ich niemógł usunąć, zdruzgotać je był gotów, pragnął bowiem bądź co bądź pozyskać sto pięćdziesiąt tysięcy franków, a jeśliby dla dopięcia celu jedna zbrodnia nie wystarczyła, popełnić drugą stanowczo był zdecydowany.
Godzina dziesiąta uderzyła na wieży kościoła świętego Ambrożego, gdy ów łotr wychodził od Gilberta. Liczył te słabo płynące zegarowe dźwięki pośród szumu, hałasu i ogłuszającego, huku dział, brzmiących bezustannie.
Odgłosy wystrzałów z ręcznej broni zbliżały się coraz [ 231 ]bardziej. Drobny deszcz, przenikający do kości, padać nieprzestawał.
Nie zważał na te przeszkody zbrodniarz, mówiąc sobie:
— Przed wszystkiem moje pieniądze!
I biegł z pośpiechem w stronę domostwa, w którego piwnicy zakopał pierwsze banknoty, otrzymane od Merlin’a.
Doszedł bez wypadku do ulicy Saint-Maur, wrzuciwszy swój pakiet z ubraniem w ów otwór, gdzie już poprzednio broń wrzucił, gdzie nagle wzniesiona tu barykada zastąpiła mu drogę.
Stała ona na wprost składu powozów, na pustym placu pomiędzy ulicami Parmentier i Chemin-Vert strzeżona przez dwunastu kommunistów.
— Kto idzie? krzyknął szyldwach, ukryty po za kupa kamieni, posłyszawszy ciężki krok Duplat’a.
Jednocześnie kilka strwożonych twarzy ukazało się na szczycie barykady i broń w ciemności zabłysła.
Po wygłoszonem przez szyldwacha „Kto idzie“ nastąpiło milczenie.
Duplat przystanął, rozmyślając:
— Jeżeli hasło wydane dziś z rana mówił sobie pozostało niezmienionem, przejść mi pozwolą, inaczej, będę zmuszonym parlamentować z niemi i dać się poznać, zmyśliwszy jakiś ważny powód dla którego mnie wysłano.
— Kto idzie? powtórzył szyldwach raz drugi, biorąc broń w rękę i celując.
Ubrany w suknie mieszczańskie, nieśmiał powiedzieć: „Patrol oficerski“, użył więc tego podejścia.
— „Patrol bezpieczeństwa“ Przepuść“ — odrzekł Duplat.
— Od dni kilku Komitet centralny, przestraszony obrotem obecnych wypadków, wysyłał związkowych w różnych przebraniach, celem czuwania nad posterunkami.
Na wyrazy Duplata: „Patrol bezpieczeństwa. Przepuść“ wyszło kilku ludzi ukrytych po za barykadą i ustanęli rzędem, po za szyldwachem, celującym w piersi przybyłego. Duplat zbliżywszy się natenczas, wymówił z cicha na chybił trafił, wydane tego rana hasło, którego szczęściem nie zmieniono, a uzyskawszy wolne przejście, wszedł na barykadę.
[ 232 ] — Dokąd idziesz, obywatelu? — zapytał go stojący tam sierżant.
— Do merostwa jeneralnego okręgu, do Komitetu publicznego ocalenia.
Sierżant poznał w przybyłym kapitana związkowych.
— Co widzę? tyżeś to obywatelu Duplat? — zawołał. — Ty... w takiem ubraniu? Sądziłem, że pełnisz służbę przy bramie Saint-Gervais?
— Byłem tam... lecz rozkazano mi tu przybyć.
— Przebranym po mieszczańsku?
— Tak.
— Ho! ho!... Jeśli tak, rzecz ważna jak widzę!
— Bardzo ważna! mam spisać raport i otrzymać nowe polecenia.
— Idź... śpiesz się stary, bo działa chrapią nie żartem na bulwarze Saint-Martin i przedmieściu Temple. Oczekujemy na przybycie posiłków, ale mniejsza o nie. Przyjdą czy nie przyjdą, bronić się będziemy do ostatniego tchnienia. Padniemy, być może, ale i Paryż wraz z nami rozsypie się w gruzy. Patrz! jak gore wszystko! Na wszystkich punktach pożary!
Tu wskazał palcem czerwone światła po nad domami, odbijające się krwawą luną na czarnem niebie.
Duplat, nic nie odrzekłszy, oddalił się śpieszno, a odgłos jego kroków umilknął wkrótce na błotnistym bruku.
W kilka minut później, przyszedł do onego niewykończonego domu, w piwnicy którego zakopał swoje pieniądze. Zeszedł po ciemku ze schodów w obawie, ażeby światłem nie zwrócić czyjej uwagi i macając rękoma odnalazł kąt piwnicy, w którym ukrył swoje pięć tysięcy franków otrzymane od Merlin’a.
W oka mgnieniu uprzątnął gruzy, jakiemi przysypał ową kryjówkę, rozkopał grunt, a wydostawszy pugilares, schował go do kieszeni.
Po dokonaniu tego, wyszedł cicho, ostrożnie.
Wystrzały ręcznej broni brzmiały ze wszech stron, armaty huczały bez przerwy. Kartacze, zakreślając w powietrzu ogniste pół kola, wybuchały po nad dzielnicami miasta, wzniecając pożary.
Nowe czerwone światła zabłysły od strony przedmieścia du Temple, Menilmontant i świętego Antoniego. Snopy iskier, [ 233 ]wzlatując w górę, rozpryskiwały się jak bukiety sztucznych ogni. Odgłos zbliżającej się walki, dobiegał coraz wyraźniej.
Olbrzymia barykada przy Château-d’Eau zdobytą już została. Wersalczykowie śmiało na nią nacierali.
Związkowi na przedmieściu świętego Antoniego zmuszeni byli zacięcie się bronić, wzięci od rana we trzy ognie. Oddziały wojsk regularnych oblegały okręg czwarty i piąty, a żołnierze Kommuny padali jak muchy, pod gradem kul i nawałą granatów wyrzucanych z kartaczownic Wersalczyków.
Duplat biegł wśród tego wszystkiego ku Chemin-Vert. Zatrzymany na nowo przy innej barykadzie, zmuszony był parlamentować, jak pierwej. Przepuszczony za wygłoszeniem hasła dążył w stronę swego mieszkania ku ulicy Saint-Maur.
Na wprost ulicy świętego Antoniego, wznosiła się znowu barykada. Nastąpiło ponowne zatrzymanie go przez szyldwacha i nowe po raz trzeci tłumaczenie Duplat’a.
Przerażająca panika owładnęła kommunistów, broniących tego kąta ulicy, gdzie kule świszczały im nad głowami, a padając roztrzaskiwały się o ściany domów.
— Wersalczykowie zbliżają się! Zdradzono nas! Jesteśmy otoczeni! — zewsząd wołano.
Związkowi pół nieprzytomni i przerażeni, cofali się śpieszno w stronę bulwaru Woltera.
Dwadzieścia kroków dzieliło zaledwie Duplat’a od jego mieszkania. Mknął pod murami domów, pochyliwszy głowę, ażeby się uchronić przed wybuchem kul, roztrzaskujących w około niego.
Granaty na dachach pękały. Ze wszech stron płonęły pożary!
— Do kroć piorunów! jeżeli ujdę cały, zarobiłem krwawo te sto pięćdziesiąt tysięcy franków! — pomrukiwał Duplat, chroniąc się we wgłębienie bramy jednego z domów, ażeby dozwolić przeminąć temu huraganowi ognia i ołowiu.
Nagle, dostrzegł jakąś ludzką postać, całkiem czarną jaka przekraczała opuszczoną barykadę od strony ulicy świętego Ambrożego.
Przypatrując się pilnie, rozeznał księdza w owej postaci.
[ 234 ] — A to odważny! do pioruna! — wymruknął z cicha, mknąc dalej.
***
Od dwóch dni matka Weronika żyła w ciężkiem strapieniu i trwodze.
Joanna wciąż gorączkowała, a w owych strasznych paroksyzmach, snuły się jej przed oczyma krwawe obrazy, jakie opisywała dysząca, cała potem oblana.
Aptekarz z sąsiedztwą, w braku doktora sam przygotował lekarstwo dla nieszczęśliwej; mikstura ta jednak nie wywarła skutków pożądanych i zacna sąsiadka Joanny, nie odstępując chorej na chwilę, z obawą zapytywała siebie, czyli ta młoda kobieta nie umrze na jej ręku?
Co ona poczęła by wtedy z dwojgiem tych małych niemowląt?
Mleko jakie kupiła zrana dla pożywienia bliźniąt w braku piersi macierzystej, wyczerpało się zupełnie. W jaki sposób sprowadzić zapas innego, wśród tej zaciekłej walki, wstrząsającej do głębi fundamentami Paryża?
Pod nawałą bomb i granatów, spadających jak grad na ulice miasta wychylić się biednej kobiecie niepodobna było.
Dzień przepędziła wśród trudnych do zrozumienia męczarni. Z zapadnięciem zmierzchu, korzystając z chwilowego uspokojenia się na ulicy, wyjść postanowiła z narażeniem życia do apteki i za kupnem dla siebie chleba. Zastała wszelako sklepy zamknięte.
Z wielkim trudem zaledwie dostać się zdoławszy do apteki, uprosiła prowizora o przyrządzenie nowego lekarstwa dla Joanny oraz ulepku dla zastąpienia mleka dwojgu niemowlętom.
Zabrawszy to, wróciła, dając natychmiast łyżkę płynu tego chorej.
Tym razem skutek pomyślny nastąpił szybko; Joanna uspokoiła się i ciężka senność zastąpiła u niej miejsce gorączkowych paroksyzmów.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |