Mały/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” |
Data wydania | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Górska |
Tytuł oryginalny | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Na placu St. Germain des Prés w rogu koło ko*ścioła istnieje dotychczas okienko, którego widok napawa mnie smutkiem, ilekroć tam tędy przechodzę. To okno naszego pokoju. Patrzę na nie i zdaje mi się, że dawny Daniel siedzi tam jeszcze na górze, przy stole, koło okna i z uśmiechem politowania spogląda na Daniela dni dzisiejszych, który pełznie tam, wdole, smutny i przygarbiony.
O, stary zegarze St. Germain! ileż to cudnych godzin wydzwaniałeś mi, gdym mieszkał w twojem sąsiedztwie z moją miłą „matką“. Czy nie zechciałbyś tak wydzwonić mi choć kilka jeszcze takich godzin, tchnących młodością i odwagą? Byłem wówczas taki szczęśliwy, tak radośnie brałem się do pracy!...
Wstawaliśmy o świcie. Kubuś zabierał się natychmiast do gospodarstwa. Chodził po wodę, zamiatał pokój, sprzątał na mojem biurku. Mnie nie wolno było niczego się dotknąć. Gdy zapytywałem: — „A może ci pomóc?” — Kubuś śmiał się: — „Co ci przyszło do głowy, a dam a z pierwszego piętra?...“ — I temi słowami, w których kryły się nielada aluzje, zamykał mi usta.
A oto jak się rzecz miała.
W ciągu pierwszych dni do mnie należało przynoszenie wody z podwórka. O innej porze dnia może byłbym się na to nie odważył, ale z rana wszyscy jeszcze spali w całym domu, nie narażałem się więc na upokorzenie, że mnie ktoś spotkać może na schodach z konwią w ręku. Wybiegałem prosto z łóżka, [ 187 ]bardzo jeszcze niekompletnie ubrany. Podwórko o tej porze było zupełnie puste. Czasami tylko jakiś człowiek w czerwonym kaftanie czyścił uprząż przy studni. Był to stangret damy z pierwszego piętra, młodej i wytwornej Kreolki, która zwracała na siebie powszechną uwagą w kamienicy. Już obecność tego stangreta krępowała mnie; wstydziłem się nawet jego, pompowałem szybko wodę i wracałem z konewką do połowy zaledwie napełnioną. Potem czułem sam swoją śmieszność, ale nazajutrz, gdy tylko dostrzegałem na podwórzu czerwony kaftan, ogarniało mnie to samo uczucie upokorzenia... Otóż pewnego ranka, kiedy udało mi się szczęśliwie uniknąć stangreta, biegłem sobie wesoło po schodach z dzbanem, pełnym wody, w tem, na wysokości pierwszego piętra, spotkałem się twarzą w twarz z jakąś damą, schodzącą nadół. Była to Kreolka.
Szła, wyprostowana i dumna, w poszumie jedwabiów, z oczami, spuszczonemi na książkę, którą trzymała w ręku. Odrazu wydala mi się bardzo piękną, choć nieco za bladą. Najsilniej wyryła mi się jednak w pamięć mała blizna nad górną wargą. Przechodząc koło mnie, dama podniosła oczy. Stałem pod ścianą z dzbanem w ręku, mocno zarumieniony i zawstydzony. Pomyślcie tylko: spotkać piękną damę w takich warunkach! Byłem nieuczesany, obryzgany wodą, bez kołnierzyka, z rozchełstaną na piersiach koszulą i dzbanem w ręku. Co za upokorzenie! Chciałbym był móc wcisnąć się w ścianę... Dama popatrzyła na mnie przez chwilę z miną wyrozumiałej królowej, uśmiechnęła się — i przeszła... Byłem wściekły. [ 188 ]Opowiedziałem moją przygodą Kubusiowi; żartował sobie z mojej próżności, ale nazajutrz wziął dzban i nic nie mówiąc, zeszedł po wodą. I odtąd chodził po nią stale; a ja nie sprzeciwiałem się temu, choć nie bez wyrzutów sumienia: za bardzo jednak obawiałem się spotkać damą.
Po uprzątnięciu pokoju, Kubuś szedł do swojego markiza i wracał dopiero wieczorem. Spędzałem całe dni samotnie w towarzystwie Muzy, a właściwie tego, co Muzą nazywałem. Okno było otwarte od rana do wieczora, a przed oknem stało biurko; na tym warsztacie nizałem swoje rymy. Od czasu do czasu mały wróbelek przylatywał pić z rynny; patrzył na mnie chwilą bezczelnie, a potem leciał opowiedzieć swoim współbraciom, co ja tam robią, i słyszałem suchy odgłos ich nóżek, drepczących po dachu... Dzwony z St. Germain wpadały też do mnie po kilka razy na dzień. Lubiłem bardzo ich odwiedziny. Wpadały rozgłośnie, napełniając cały pokój muzyką. To dzwonki, wesołe, taneczne, szalone biły w takt a pośpiesznie, to dzwon żałobny rozbrzmiewał posępnie, ponuro; dźwięk jeden spływał za dźwiękiem drugim, powoli, samotnie, niby łzy. A były też jeszcze i Anioły Pańskie. Anioł południa w słonecznym stroju archanioła schodził do mnie, jaśniejący światłością. Anioł wieczorny — smętny serafin spływał na księżycowym promieniu i zasnuwał cały pokój mgłą rosy, strząsanej ze swoich skrzydeł.
Muza, wróble, dzwony — to byli jedyni moi goście. Bo i któż inny mógł mnie odwiedzić?! Nie znałem nikogo. W kawiarence zasiadałem zawsze przy oddzielnym stoliku; jadłem szybko, ze spuszczonemi [ 189 ]oczami, a po obiedzie chwytałem niepostrzeżenie kapelusz i uciekałem czem prędzej na górę. Żadnej rozrywki — nie chodziłem nawet na przechadzkę ani na muzykę do parku Luxemburskiego. Z natury byłem chorobliwie nieśmiały — odziedziczyłem to po matce; nieśmiałość tę potęgowały jeszcze braki mojej garderoby i owe nieszczęsne kalosze, których nie było czem zastąpić. Wstydziłem się mego wyglądu; ulica napełniała mnie lękiem. Najchętniej byłbym wcale nie schodził z mojej dzwonnicy. Czasami jednak, wracając z kawiarni, spotykałem całe bandy wesołych studentów; patrzałem na nich, gdy tak szli sobie, wziąwszy się za ręce, w szerokich pilśniowych kapeluszach, z fajką w zębach i kochankami u boku... różne myśli przychodziły mi wtedy do głowy... Wpadałem na schody, przebiegałem szybko wszystkie pięć pięter, zapalałem świecę i z zajadłością brałem się do roboty, pracując, aż póki nie nadszedł Kubuś. Wówczas odrazu zmieniał się cały pokój. Powietrze drgało od ruchu, śmiechu i gwaru, Śpiewaliśmy, śmieliśmy się, opowiadaliśmy sobie nowiny dnia: — „Czyś dobrze pracował, jakże postępuje twój poemat?“ — pytał Kubuś, opowiadał mi o nowych wymysłach tego oryginała markiza, wyciągał z kieszeni łakocie, schowane dla mnie od obiadu, i z przyjemnością patrzył, jak chrupałem je łakomie. Potem ja znowu zasiadałem do warsztatu rymów, Kubuś zaś kręcił się przez chwilę po pokoju, a gdy mu się zdawało, że już pogrążyłem się w robocie, wysuwał się dyskretnie ze słowami: — „Pracujesz, to ja zajdę na chwilę tam“. — Tam — znaczyło do Pierrotte’a, a jeśli nie zgadliście [ 190 ]jeszcze, dlaczego on tak często tam bywa, to widać, że jesteście bardzo niedomyślni. Ja zrozumiałem wszystko odrazu, od pierwszego dnia, widząc jak przed odejściem poprawiał włosy, po trzy i cztery razy przewiązywał krawat; nie chcąc jednak być niedyskretnym, udawałem, że nic nie widzę i tylko śmiałem się mocno w duchu... a myślałem... oj, co ja myślałem!...
Po odejściu Kubusia — dalej do rymów! O tej porze panowała dokoła zupełna cisza — i wróble i anioły, wszyscy moi przyjaciele już spać się pokładli. Najściślejsze sam na sam z Muzą. Około dziewiątej rozlegał się skrzyp małych schodów drewnianych, stanowiących dalszy ciąg schodów frontowych. To „Biała Kukułka”, nasza sąsiadka, powracała do domu. Od tej chwili nie szła mi już praca. Myśl moja wędrowała bezczelnie do sąsiadki i już jej opuścić nie chciała... Co to mogła być za jedna owa tajemnicza „Kukułka”? Nie mogłem dotychczas niczego się o niej dowiedzieć.
Gdy próbowałem mówić o niej z Kubusiem, odpowiadał mi z miną tajemniczą: — „Jakto nie spotkałeś dotąd naszej sąsiadki?!” — I nic więcej z niego wydobyć nie mogłem. — „On widocznie nie chce, żebym ja się z nią zapoznał, to pewnie gryzetka z naszej dzielnicy“. — I na tę myśl zaczynało mi się palić w głowie. Stawało mi przed oczami młodziutkie, świeże, wesołe stworzonko — gryzetka jednem słowem. Nawet jej przezwisko „Biała Kukułka” wydawało mi się pełne wdzięku, niby jedna z tych spieszczonych nazw miłosnych, jak Musette lub Mimi Pinson. W każdym razie musiała to być Musetta bardzo skromna i uczciwa z tej mo[ 191 ]jej sąsiadki, taka Musetta z Nanterre[1], powracającą do domu zawsze o jednej porze i zawsze sama. Nie miałem co do tego żadnej wątpliwości, gdyż kilkakrotnie, gdy wchodziła do swojego pokoju, nasłuchiwałem pilnie, przyłożywszy ucho do ściany... Niezmiennie słyszałem jedno i to samo: najpierw odgłos jak przy odkorkowywaniu i zakorkowywaniu butelki, a po chwili: buch! jakgdyby upadek ciężkiego ciała na podłogę i natychmiast potem drżący, ostry głos, niby ochrypłego piewika, nucący jakąś dziwną, jednostajną, aż do łez smutną melodję. Melodji tej towarzyszyły jakieś słowa, których jednak nie mogłem rozróżnić, wpadało mi tylko w ucho kilka następujących sylab: Tolokototinian! tolokototinian! które powtarzały się jak silniej akcentowana zwrotka w śpiewie: tolokototinian! głos nagle cichł i słyszałem już tylko miarowy, ciężki oddech... Wszystko to zaciekawiało mnie mocno. Pewnego ranka Kubuś, wracając z konwią wody, podszedł do mnie tajemniczo i szepnął cicho:
— Jeśli chcesz zobaczyć naszą sąsiadkę to tylko pssst... ona tu jest.
Jednym susem rzuciłem się do sieni... Kubuś mówił prawdę... „Biała Kukułka„ była w swoim naoścież otwartym pokoju i mogłem nareszcie jej się przyjrzeć... O Boże, oglądałem ją tylko przez jedno mgnienie oka — ale wizja, którą ujrzałem, była okropna. Wystawcie sobie izdebkę na poddaszu, ale zupełnie pustą; na podłodze — siennik, na kominku — butelka [ 192 ]wódki, nad siennikiem, na ścianie, zamiast kropielnicy — ogromna tajemnicza podkowa. A teraz, w tej norze wyobraźcie sobie okropną murzynkę o połyskujących białkach i włosach krótkich, wełnistych, kręconych, jak na czarnym baranie. Ubrana była tylko w wypłowiały kaftanik oraz starą czerwoną krynolinę. W takiej to postaci ukazała mi się po raz pierwszy moja sąsiadka, „Biała Kukułka” mych marzeń, siostrzyczka Musetty Mimi Pinson i Berneretki... Niechaj ci to posłuży za naukę, o romantyczna prowincjo!
— I cóż? — zapytał Kubuś, gdy wróciłem — i cóż, jakże ci się... — nie mógł dokończyć zdania, wybuchając śmiechem na widok mojej srodze zawiedzionej miny. Miałem jeszcze na tyle rozsądku, że roześmiałem się za jego przykładem; staliśmy tedy jeden naprzeciw drugiego i tak zanosiliśmy się od śmiechu, że żaden nie mógł przemówić słowa. W tej chwili przez niedomknięte drzwi wsunęła się jakaś czarna kula i znikła natychmiast, wołając: — „Biali wyśmiewać murzynkę... brzydko!” — Naturalnie przyprawiło nas to o nowy napad śmiechu... Wreszcie, gdy zdołaliśmy się jako tako opamiętać, Kubuś powiedział mi, że „Biała Kukułka” służy u damy z pierwszego piętra; w kamienicy uważano ją za czarownicę, czego dowodem miała być jakoby podkowa, zawieszona nad siennikiem. Opowiadano też, że wieczorami murzynka, korzystając z nieobecności swojej pani, zamykała się w swojej izdebce i piła naumor wódkę, a potem śpiewała pieśni m urzyńskie. Teraz zrozumiałem, co znaczą te tajem nicze dźwięki, które dochodziły mnie z pokoju sąsiadki: odkorkowywania butelki, upadek [ 193 ]na ziemię i jednostajne zawodzenie na trzy tony. Tolokototinian jest to podobno bardzo rozpowszechniony refren u murzynów południowo afrykańskich, coś w rodzaju naszego: oj dana, dana. Hebanowi pieśniarze posługują się tym refrenem we wszystkich swoich utworach. Od tego dnia sąsiedztwo „Białej Kukułki”, jak snadnie się zapewnie domyślacie, nie przyprawiało mnie już o roztargnienie, ani dźwięk jej kroków po schodach — o bicie serca; nie zadawałem też sobie trudu nasłuchiwania przez ścianę...
Czasami tylko wśród nocnej ciszy rozlegało się aż u mego stołu przeciągłe: tolokototinian; budził on wówczas we mnie jakiś nieokreślony niepokój; jakgdybym przeczuwał rolę, którą ten smętny refren miał odegrać w mojem życiu.
Tymczasem Kubuś-Matka znalazł posadę buchaltera z płacą pięćdziesięciu franków miesięcznie w jakimś małym składzie żelaza; chodził tam wieczorami po powrocie od markiza. Biedny chłopak oznajmił mi tę nowinę z radością i żalem zarazem. — „A kiedy będziesz bywał tam?” — zapytałem. Odpowiedział mi z oczami, pełnemi łez: — „Pozostały mi jeszcze niedziele”. — I od tej pory zachodził tam tylko w niedzielę, ale to pewna, że go to dużo kosztowało.
Byłbym bardzo rad zapoznać się z owem tam, ku którem u serce Kubusia tak się wyrywało... Niestety, nie proponowano mi tego nigdy, a mnie duma nie pozwalała się o to upomnieć. Zresztą, jak tu się pokazać między ludźmi w moich kaloszach?... Pewnej niedzieli wszakże Kubuś, wychodząc do państwa Pierotte, odezwał się trochę zmieszany:
[ 194 ] — Czy nie miałbyś ochoty, Dańku, pójść ze mną? Pierrotte byłby ci na pewno rad.
— Ależ, żartujesz chyba, mój drogi!
— Tak, salon państwa Pierotte nie jest odpowiedni d!a poety, wiem o tem sam. Same mamuty...
— O wcale nie dlatego, mój Kubusiu, tylko ze względu na moją toaletę.
— A prawda, na myśl mi to nie przyszło.
I wyszedł, zdaje się bardzo zadowolony, że może mnie nie zabierać ze sobą.
Ledwo jednak zbiegł nadół, wraca zadyszany.
— Danku, a gdybyś miał parę butów i możliwy żakiet, czy byłbyś się wybrał ze mną?
— A czemużby nie?
— Więc chodź, kupię ci wszystko, co potrzeba i pójdziemy tam.
Spoglądam na niego, zdziwiony:
— Koniec miesiąca, ja mam pieniądze! — dodaje Kubuś, żeby mnie przekonać.
Byłem tak uszczęśliwiony perspektywą nowego ubrania, że nie zauważyłem nawet wzruszenia Kubusia ani szczególnego tonu, jakim do mnie mówił. Przypomniało mi się to dopiero później. Rzuciłem mu się tylko na szyją i wyruszyliśmy do państwa Pierrotte, a po drodze przebrano mnie od stóp do głowy w Palais Royal.
Przypisy
[edit]- ↑ Nanterre — okolica, z której pochodziła święta Genowefa.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |