utwierdziła się w nim: „nie idź z nią do urzędu! Nie prowadź jej do kościoła! Nie żeń się z nią!“
Przez chwileczkę byłem przerażony. Potem zaś myśl ta wydawała mi się taką komiczną, że wybuchłem głośnym śmiechem. Wyobrażałem sobie, jak bezgranicznie głupiem, jak bezsensowem, jak okrutnem i nikczemnem by to było! Tę, którą kochałem, i która mnie bardziej może jeszcze kochała, unieszczęśliwiłbym na życie całe, a nawet może popchnąłbym w rozdrażnieniu do samobójstwa. I niemniej siebie samego — gdyż istotnie w ówczesnem położeniu mem niedużo miałem wyboru! Wobec stanu rzeczy było to całkowitem szaleństwem wahać się choćby przez chwilkę.
A jednak — myśl utkwiła, kamienna, nieruchoma: „Nie żeń się!“
Starałem się więc odkryć powód jakiś, dlaczego się właściwie z nią żenić nie miałem. Lecz nie znalazłem żadnego. Cokolwiek mi na myśl przychodziło — było to zawsze wielką podporą dla decyzji żenienia się. — Ale zerwanie migotało jak ognik błędny, tu i tam, zawsze nieuchwytne.
Starałem się na wszystkie sposoby usnąć. Nie szło. Wstałem, odkręciłem światło, nałożyłem kimono i biegłem tak po pokoju. Próbowałem czytać, paliłem jeden papieros po drugim. Chodziłem