wiejskie dzieci; zabawy jego i prace owoczesne niczem się nie wyróżniały. Tylko nie był dobry dla zwierząt, choć je lubił. Chętnie wchodził do stajni na folwarku i długim biczem powozowym bił zdaleka konie, przywiązane mocno do żłobów. Zabierano go stamtąd z przerażeniem, by spłoszone zwierzęta nie uczyniły mu co złego. Zresztą szczególnie wybredny nie był i starczyło mu w ostateczności wyjmowanie „żądła“ muchom i puszczanie ich następnie na gorzką swobodę. Zwłaszcza wprawił się w łapanie motyli, co wydawało się początkiem zamiłowania do przyrody; patrzył później, jak piękne istoty, ukrzyżowane na szpilkach, poruszały haftowanemi, pisanemi skrzydłami. Miał lupę, w którą zbierał promienie słoneczne i kółko światła kierował na jakiś drobny szczegół motylego ciała, a później uczuwał nozdrzami zabawny swąd, jak od opalonych włosów. Z chwilą jednak, gdy motyle zdechły, nie było w nich już nic zajmującego.
W książce, którą się zachwycał, pełnej przygód wojennych i miłosnych, przeczytał opis męczeńskiej śmierci Tatara: nawleczono go końmi na pal, a później wyświdrowano mu oko. To była rzecz straszna i bardzo zajmująca. Emil opowiedział to Joannie, która naprzód skrzywiła się i zaczęła krzyczeć, żeby przestał, a później zadawała mu od niechcenia takie pytania, że musiał jeszcze raz wszystko powtórzyć. Nigdy nie słuchała go z takiem zaciekawieniem. Dla Emila historja ta była nieskończonym tematem do rozważań, nawet do marzeń.
Emil nazywał to sam marzeniem. Lubił co dnia przed zaśnięciem marzyć. Czasami czekał niecierpliwie na tę chwilę.