Marzenia owe zaczęły się bardzo wcześnie i niewinnie. Był raz chory, jako dziecko może sześcioletnie, i wezwano doktora, który zwykle przyjeżdżał do ojca. Emil na jego widok zaczął głośno płakać i wyrywać się z rąk otoczenia. Nie dał się dotknąć, uciekł i skrył się pod swe łóżko, tak jednak, że go doskonale było widać. Wydostano go stamtąd i wśród krzyku straszliwego i protestów doktór zajrzał mu w gardło i dotknął żołądka. Niezdrowie szybko minęło, ale odtąd właśnie zaczęły się marzenia.
Emil marzył, że jest grzecznym chłopcem, pełnym uprzejmności i uległym. Że na widok doktora, którego zresztą nadal bał się śmiertelnie, podchodzi sam, kłania się i wita. Mówi te słowa spokojnie: dzieńdobry panu. Sam pokazuje język i wypina brzuch, aby dać się obejrzeć. Jest wzorowy. — To marzenie często się powtarzało i doprowadziło do tego, że Emil prawie zakochał się w tym doktorze. Gdy później przyjeżdżał do ojca, Emil zaczajał się w przejściu i pił go oczami, pełen przezwyciężonego strachu i szczególnego upojenia.
Marzenia mnożyły się z biegiem czasu. Emil miał guwernera Francuza, którego naturalnie nie znosił. Nie chciał go słuchać, umyślnie przekręcał wyrazy. Miał wiele sposobów, aby go dręczyć — zresztą napróżno. Francuz był wesoły, ironiczny, umiał dobrze stosować swe łatwe pedagogiczne postulaty — mimo zastrzeżonego w umowie wykluczenia kary cielesnej.
Naujadawszy się z maîtrem w ciągu dnia całego, Emil marzył do poduszki, że właśnie postępuje inaczej. Że za jakieś nieznaczne przestępstwo został przez niego zbity — i to wsposób haniebny, rózgą, przed służbą. Że, bity tak, wstrzymywał się od płaczu — ale oto nie