bitnościach przed młodym jaśnie paniczem, ale Joannę trzymał krótko, mówił jej ordynarne wyrazy i krzyczał, gdy źle zaprzęgła konia, gdy nie umiała prędko wskoczyć na grzbiet źrebaka. Imponował jej władzą nad tabunem ślicznych, dzikich prawie koni, które słuchały tylko jego głosu i bata.
Przed stajnią wskakiwał na pierwszego z brzegu, który drżał i giął się pod tym ciężarem, idąc odrazu galopa. Na krzyk chłopca cała stadnina, licząca do dwustu koni, zrywała się do biegu i gnała na łąki. Dla Joanny momenty, gdy się tam wykradła, były cudowne.
Emil nie czuł pociągu do takich dzikich zabaw; pastuch był obdarty i ordynarny, konie głupie, niewyjeżdżone, kręcące się w kółko po pastwisku.
Teraz jednak wszystko to stało się wyższe od niego, odkąd Joanna oddała temu pierwszeństwo. Zazdrosny był o źrebaki, nawet o pastucha. I tem bardziej bolała go ta zazdrość, im chłopak pokorniejszy był wobec niego.
Zabawy dziecinne zamieniły się w cierpienie. Emil uwielbiał Joannę. Drżał od jej gestów, słów, rozkazów. Wisiał oczami na jej ustach.
Chciał strasznie mówić teraz do niej: panno Joanno, pani. W długie wieczory marzeń układał zdania, w których wyrażał tę prośbę.
W miejscu, gdzie park zstępował z pochyłości i najgłębiej zachodził półwyspem starych drzew w stronę rzeki, rosły na wybrzeżu szuwary, sięgające parkowego muru. W tych szuwarach, dostępnych od strony łąki, gdzie pasła się stadnina, Joanna budowała sobie namiot z gałęzi, związanych u góry, które później miały być przeplecione trzciną.