hometa. Kochany koń. Emil nigdy jej nie uderzył mocno. Taka była dobra, sama wiedziała, jak iść. Emil nie lubił już teraz męczyć zwierząt. Kochał zwierzęta. Miał też własnego foxa, którego wychował od szczenięcia i uderzał go tylko wtedy, kiedy już naprawdę zanadto się naprzykrzał.
Wziął rzemienie z ręki stajennego. Do czarnej, aksamitnej mordy konia przytulił policzek z zaufaniem i tkliwością.
Ach, przyszedł nauczyciel. Chrzęsnęła skóra siodeł, nogi chwyciły strzemiona, rozhybotane na puśliskach od skwapliwego ruchu koni. Objechali gazon prędko, ruszyli kłusem po szerokiej, wyżwirowanej drodze przez park. Niedaleko od pałacu, po obu stronach brukowanych chodników, stały białe domki, raczej wille, każda z ogrodem, otoczonym żelazną sztachetą, mieszkania rządcy pałacu, buchaltera, pisarza, maszynisty. Za temi domkami ciągnęły się stajnie pałacowe, a dopiero o dobrą wiorstę stąd — właściwy folwark Kluwieńce.
Przejechali koło dworu, dworu Joanny. Minęli szerokie wrota dziedzińca i stromą, białą drogą zjechali wdół, u stóp urwiska. Później przez łąkę — aż do rzeki. Konie na pastwisku były same.
— Zobaczymy, co się tam rusza, — rzekł Emil głosem drżącym, pokazując szuwary.
Wjechali ścieżką wydeptaną. Emil zobaczył szałas. Był skończony. Zamarło mu serce.
Wkrótce usłyszał daleko za sobą krzyki pasterza na równinie. U wejścia do szałasu (ślicznego!) stała Joanna sama i trzymała kuckę za uzdę.
— Dzień dobry, Joanno — zawołał nauczyciel, ściągając konia. — Co tutaj robisz?