kiem, wiedząc, jak jest blisko. — Po chwili drzwi się odsunęły. Powoli spojrzał. W przedziale stała pani Ephraïm i, odchodząc już, rozmawiała z nią. Mówiły po angielsku. Były znajome. Emil z otuchą o tem się przekonał.
Wrócił do siebie, za nim wkrótce stara siwa dama. Emil dybał na okazję wyświadczenia jej jakiejś przysługi. Znał jej syna, mógł więc coś o nim powiedzieć — Przecież nie doszło do tego. W pewnej chwili zdjął dla niej pled z siatki i odebrał podziękowanie. Nie była skora do rozmowy, senna i obojętna. Emil nie umiał tego przezwyciężyć.
Wszczął zato rozmowę z Anglikiem na temat jego zadziwiających sandałów i reumatyzmu. Podróżowali obaj do jednego celu.
Wysiadając, Emil wyśledził ją, idącą w świetle wielkich pereł elektrycznych przez peron. Tu więc miała pozostać. Był szczęśliwy.
VIII.
Z rana, w cudowny dzień słoneczny, wyszedł Emil z hotelu w stronę morza. W parku grała orkiestra. Emil lubił dźwięki muzyki, idące daleko na wodę. Skręcił do jednej z bram parkowych, a idąc rozglądał się nieznacznie.
Wkrótce ujrzał siedzącego na ławce pana Marka Bietowskiego. Uśmiechnął się z wyrozumiałością. Oznaczało to bowiem, że wkrótce przyjedzie matka.
Przywitał go serdecznie, jak kogoś z rodziny; miał przecież w sobie sztywność wewnętrzną, niechęć niewygasłą. Zapytał go, jak dawno z kraju i czy wszystko