Pożegnawszy pana Bietowskiego, Emil szedł sam śliczną parkową aleją. Oglądał cud żywej wody poprzez pnie, wygięte ku morzu i płaczące gałęzie. Mijał po kolei sekwoje, wawrzyny, dęby i bambusy, palmy kokosowe, wachlarzowe i daktylowe.
Morze było gładkie doskonale, zupełnie popielate w słońcu i tylko naszyte gęsto drobnemi, ruchomemi pailletami ze srebra.
Emil zeszedł niżej, obszedł wielki, kolorowy kwietnik nad morzem z różnobarwnemi cannami pośrodku. Pomyślał z tęsknotą o gazonie w Kluwieńcach. Pomyślał nagle o ojcu swoim, który tak długo smucił się w milczeniu i cierpiał, a później tylko umarł.
Pamiętał jego słowa dawne, jego wskazania o miłości ojczyzny i o miłości Boga.
Emil rzadko myslał o Bogu. W szkole i później żył coprawda w atmosferze religji, katolickiej wiary. Między profesorami wszechnicy w bezbożnej Francji było wielu, którzy co dnia słuchali mszy. Rozległa działalność modernistów, ich książki, pisma, konferencje, przenikały w życie stowarzyszeń, w serca i umysły młodzieży. Ale Emil nie lubił właśnie modernizmu, raziło go ściąganie wiary do poziomu życia i nauki. Jego pociągał katolicyzm dogmatyczny. Pociągał go swą stroną fenomenalną, symptomatyczną, dekoracyjną, ogromnym, samoistnym światem obrzędów. Taki jest człowiek, że wiara jego podtrzymywana być musi przez obrzędy, jak jego miłość. Emil lubił słabości duszy człowieczej.
Podczas nabożeństw w katedrze, śpiewu i organowej muzyki, słów monotonnych, przyklęknięć i pokłonów, Emil odnajdywał głębokie, w cieniach duszy utajone wzruszenia, tkliwości nagłe i bezsłowne zachwyty.