I uczuwał, że się to odbywa w tych samych kategorjach, na tej samej płaszczyźnie, co tęsknota za ojczyzną i dotąd niewygasłe, dziecinne, niemożliwe marzenie, aby się za nią bić.
Był upał, lekko trzeszczący w powietrzu. Rośliny stały cicho, blado-zielone i nieruchome. Woda morza robiła się stopniowo ciemna od słońca. Nad nią niebo mocno niebieskie. Wielka, obojętna piękność obcego kraju, nie sprzyjająca niczemu, zaledwie dogodna lub nie — jak meble hotelowych salonów.
Teraz Emil zobaczył nieznajomą Angielkę, jak szła brzegiem morza. Z pewnego wzniesienia parku nie rozeznał rysów twarzy, nawet linji postaci. Poznał ją po ruchu głowy, zwracającej się ku wodzie, po pewnem znużeniu czy lenistwie ruchów. Zatrzymała się na chwilę, później znów szła. Była drobna i cała biała, jak mnóstwo na tym brzegu kobiet, powracających z kąpieli. Ale ją poznał przecież — po lęku, który przejął go wskroś, po uderzeniu serca.
Chciał zejść niżej, aby znaleźć się na jej drodze, aby musiała zobaczyć... Szedł zwolna, ale zatrzymywał się — nie miał siły iść. Usiadł na ławce.
Zginęła mu z oczu, zasłonięta krzakami, wyrastającemi z pomiędzy kamieni. Ale wiedział, że jest blisko. Nadchodziła.
Był blady i przymknął oczy. To się stało. Kochał. Bał się cierpienia, nie czuł nic, oprócz męki. Nie było wyjścia, nie było żadnej rady — tak to czuł. Wiedział, że ona go nie kocha. Ale nie dlatego cierpiał. Na to było jeszcze za wcześnie. Cierpiał nad tem, że jest cudzoziemką, że jest pewno zamężna, że jest zakazana i niemożliwa.